niedziela, 8 stycznia 2017

Światy równoległe Jerozolimy cz. I

Co można zobaczyć przez osiem dni w Izraelu? Jeden powie, że wiele bo kraj to mały i dobrze skomunikowany, a drugi wzruszy kpiąco ramionami - wszak wielość świętych miejsc skłania do dłuższych pobytów. Są jednak i mniej namacalne, ale kto wie czy nie ważniejsze rzeczy. Filozofia nazywa je genius loci, a także zeitgeist. Duch miejsca i duch czasu. To co jest z jednej strony sumą wszystkich żywotów, przeżyć, powstań, śmierci oraz duchowych uniesień jaki nadały pewien specyficzny rys danemu miejscu, a z drugiej wyczuwalny tu i teraz stan pewnej zbiorowości. Kreślony przez jej idee, odkrycia, cele polityczne, moralność i zasady. Stare miesza się ze współczesnym i oddziałując na siebie wzajemnie towarzyszą chcąc nie chcąc, niemal wszystkim prozaicznym czynnościom turysty/widza jakim byłem przez te parę grudniowych dni ja. Wybijają na powierzchnie naszej percepcji w targowaniu się na bazarze i w żmudnych kontrolach lotniskowych. W nieobecnym spojrzeniu chasydów i w badawczym spojrzeniu żołnierza. Koniec końców ich sumą jest obraz współczesnego Izraela i ziemi na jakiej się to młode państwo znajduje. Ja zdecydowałem się przede wszystkim na oddychanie powietrzem Jerozolimy.

Jeśli wierzymy w światy równoległe to tym bardziej powinniśmy wierzyć w nie na naszej, poczciwej ziemi. Tu i teraz. Odkąd pamiętam wędrując po warszawskich ulicach zawsze zastanawiało mnie jak to możliwe, że okutani w monstrualnych rozmiarów szaliki hipsterzy wiją się jak mrówki po Krakowskim Przedmieściu, czy Nowym Świecie zaś są zupełnie niezauważalni na nieodległych wolskich zaułkach. Podobnie taszczący swoje pakunki biedacy i pijacy z Żelaznej, czy Żytniej ginęli poza obrębem swych siedzib i podwórek. Wyglądało to niemal tak jakby dochodząc do końca obszaru jaki był im przydzielony przez los czy inną siłę sprawczą zapadali się pod ziemię. Jakby materializowani się znów w innym miejscu swego grajdoła nie mogąc przekroczyć niewidzialnej bariery. Dokładnie takie same wrażenie odniosłem w Jerozolimie. To miasto to co najmniej kilka pod-miast które żyją obok siebie, wchodzą sobie w drogę jeśli muszą, a rzeczą wskazującą w której jego części się znaleźliśmy jest właśnie przede wszystkim człowiek. Zagęszczenie pewnego jego typu, a znikającego za następnym rogiem. Architektura jest ważna - owszem, ale w tym wyjątkowym mieście bynajmniej nie najważniejsza. A pierwsze wrażenie nabyte z obserwacji bezpośredniej okolicy dworca autobusowego nie jest szczególnie zapadające w pamięć. Centrum jak każde inne: ruchliwe, pełne wesołej młodzieży, poubierane zgodnie z zachodnim standardem globalizującej się planety. Sęk, że to tylko jedna Jerozolima. Ta nowoczesna, biznesowo-handlowa, wielkomiejska. Wszędzie i nigdzie tak naprawdę. Światy równoległe żyjące swym własnym rytmem zaczynają się dalej. Krążą tu jak pojedyncze atomy ich przedstawiciele, ale są jakby gośćmi.

Ikona z kościoła etiopskiego
Ciekawie robi się gdy zajrzymy w boczne zaułki, odchodzące od długiej ulicy Jaffa. Bo oto naszym oczom ukarze się mały, wciśnięty między inne sklepik z napisami po amharsku. Kawałek dalej klub, ambasada, kościół. Alfabet etiopski i żółto-zielono-czerwone barwy etiopskiej flagi to znak rozpoznawczy dla diaspory Felaszów - tzw. czarnych Żydów. Ich społeczność jaka od lat 80-tych urosła obecnie do ok. 120 000 w całym Izraelu jest świadectwem do czego prowadzi wielka polityka, ale pozbawiona realnych, racjonalnych przesłanek. Chcąc zniwelować zagrożenie ze strony milionów swych arabskich współobywateli rządy Izraela ściągają z całego świata każdego kto ma w sobie krew żydowską jak i odwołuje się spuścizny szeroko pojętego Narodu Wybranego. Wielki głód w Etiopii jaki wstrząsnął światem w latach 80-tych zwrócił uwagę Tel-Awiwu również na pewną zapomnianą, semicką grupę wyznaniową.

Charakterystyczne barwy flagi etiopskiej będące znakiem rozpoznawczym całej wspólnoty Felaszów
Sklep/wypożyczalnia etiopskich filmów i muzyki
Dyskutujący Felasze
Felasze to lud kuszycki opierający w średniowieczu swe prawo na Torze, ale nie znający Talmudu. Spełniają zatem warunek bycia Żydem tylko częściowo jednak to wystarczyło by ok. 30 lat temu dokonać masowego ich sprowadzenia z cierpiącej Etiopii do Izraela. Na koszt państwa, samolotami izraelskich linii lotniczych, z zagwarantowanymi na miejscu mieszkaniami. Któż z biednych Afrykańczyków by nie chciał? Ich mały świat jest dziś jednak zawieszony między zostawioną względnie niedawno Afryką, współczesnym judaizmem, europejskim stylem życia Żydów zlaicyzowanych, a już kompletnie nie do zaakceptowania dla ortodoksów. Efektem jest marginalizacja. Ich małe knajpki, sklepy, kluby, a nawet wypożyczalnie filmów z rodzinnego kraju świadczą o tęsknocie i o tym, że nie da się wyrwać drzewa z korzeniami tłumacząc to pewną religijno-narodową powinnością. Kultywując etiopskość kultywują tak naprawę utracony dom na podobieństwo pierwszych fal Polonii przybywających do Wielkiej Brytanii, USA, czy Brazylii.

Duchowni Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego
Kościół etiopski w Jerozolimie
Wnętrze kościoła etiopskiego
Afrykański bęben w kościele etiopskim
Kościół Etiopski na uliczce o tej samej nazwie pełni rolę Mekki dla powyższej społeczności. Spokój jaki towarzyszy wnętrzu świątyni, promienie rozświetlające jej ogólny mrok i afrykańskie bębny ułożone wzdłuż centralnej rotundy nawet we mnie zdawały się być po prostu idealnym azylem. Tu nawet nie trzeba było się modlić. Samo miejsce było cząstką własnego ja, takim jakim dla Polaków w świecie był kościół katolicki. Tu czuć to rozdarcie między tym co gwarantuje lepsze, dostatnie życie w rozwiniętym państwie, a biedną, ale znaną i kochaną ziemią znad jeziora Tana. Felasze zdają się rozmawiać i przebywać wyłącznie w swoim towarzystwie. Spotyka się ich przemykających po dwóch-trzech, bądź gwarzących przy jednym ze znanych sobie miejsc. Kręcą się wokół konsulatu, kościoła, barów. Gdy trzeciego dnia zagadałem prowadzącą klub przy ul. Jaffa była wyraźnie zaskoczona, że ktoś pyta co mają do jedzenia, kiedy są otwarci, czy w szabat również. Menu nie podała bo też każdy kto przychodzi w takie miejsce WIE czego się spodziewać. Etiopskiej indżery z dodatkami. To przecież oczywiste. Wszak musi być jak w domu...

Budynek konsulatu etiopskiego przy Rehov HaNevi'im
Indżera - etiopski placek w restauracji Dire (Elisar 5)
Felaszowie służą w izraelskiej armii bo też posiadając pełnię praw i obowiązków obywateli państwa nie ma ku temu przeciwwskazań innej natury, np. religijnej. W przeciwieństwie do chasydów z Mea Szearim nie oponują przeciw poborowi, a nawet traktują jako swego rodzaju szansę na awans społeczny. Nie znaczy to jednak, że między kolejnymi rządami, a ich mniejszością trwa miesiąc miodowy. W roku 2015 Jerozolimą wstrząsnęły zakończone zamieszkami marsze Felaszów. Co znamienne hasła pod jakimi występowali jako żywo przypominały hasła ruchu Black Lives Matter w Stanach Zjednoczonych. Stop brutalności policji izraelskiej, stop dyskryminacji ciemnoskórnych Żydów. Braterstwo Synów Izraela brzmiało wyjątkowo wzniośle jako hasło, ale nieufność jaką darzy ich większość społeczeństwa powoduje frustrację niemal identyczną co u bezrobotnych, bądź bardzo słabo opłacanych Palestyńczyków. Do Felaszów nie trafia też żydowski mesjanizm nakazujący kolonizację Zachodniego Brzegu, czy innych biblijnych ziem Izraela. To nie ich sprawy.

Kiedy pierwszego dnia w Izraelu w Eilacie zobaczyłem Felasza - sprzątacza uznałem to za przypadek. Do końca pobytu nie widziałem ich już w innej roli niż robotników fizycznych, albo nie robiących zgoła nic.

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz