poniedziałek, 5 grudnia 2016

Dwie drogi Sokólszczyzny


Światopogląd jednostki w warunkach rozpadu społeczności tradycyjnej” Włodzimierza Pawluczuka to jedna z najważniejszych książek, pozwalających zagłębić się w świat problemów tożsamościowych Białorusinów Podlasia w wieku XX. Opisany przez autora dawny system wartości, oparty na niezmienności pracy w równie niezmiennym środowisku żywym i nieożywionym, został wszak bezpowrotnie utracony. Stanowił punkt wyjścia do wkroczenia w nowoczesność, gdzie jednostka decyduje o sobie w stopniu o wiele większym niż w silnie wiążących z sobą małych, autarkicznych grupach. Wtedy na dobre rozchodzić zaczęły się drogi przyszłych sokólskich Polaków i takich jak oni ich prawosławnych sąsiadów.



Na pewno niezastąpioną krynicą wiedzy dla każdego zainteresowanego będzie tu także wielotomowy „Lud białoruski na Rusi Litewskiej: materyały do etnografii słowiańskiej zgromadzone w latach 1877-1905” Michała Fedorowskiego, z jakiego korzystał również Pawluczuk. Materiał obu prac pozwala rozumieć procesy, do jakich z jednej strony doprowadziły wieloletnie zmiany świadomości społeczności katolickiej i prawosławnej, ale i ciąg niesprzyjających wydarzeń ponad ich głowami.
Bo właśnie efektem późniejszych, jakże licznych w wieku XX, dziejowych zawieruch jest to, że dziś białoruska mniejszość w Polsce bije się o przetrwanie wyłącznie w powiatach siemiatyckim, białostockim, bielskim i przede wszystkim hajnowskim. Na północ od Białegostoku bitwa o białoruską tożsamość wśród katolików została już dawno przegrana. Co do tego doprowadziło? Poniżej postaram się przedstawić najważniejsze z przyczyn, zaś pisząc o tytułowej Sokólszczyźnie mam na myśli z grubsza tereny dzisiejszego powiatu sokólskiego.

Zacznijmy od pewnego oczywistego faktu. Podlasie leży na pograniczu białoruskiego centrum życia narodowego, a jednocześnie całkiem blisko silnego żywiołu polskiego. Rzutowało to na ruską ludność tych ziem od bardzo dawna. To jednak nie tłumaczy ostatecznie losów terenów położonych nieopodal Grodna i odwiecznie z nim związanych (Dąbrowa, Sidra). W książce Michała Fedorowskiego znajdziemy sporo cytatów z tych zakątków ziem białoruskich, które znalazły się w późniejszej Republice Białoruś. Ale znajdziemy w niej też niemało białoruskiego świadectwa z terenów dzisiejszego polskiego województwa. Mnie szczególnie zainteresowały rozmowy z mieszkańcami wsi Dryha (Dryga) i Chodorówka (Nowa, Stara) w gminie Suchowola. Widać w nich już chociażby ewidentny wpływ języka polskiego. Od „Mazurów” przejmowano „teraz”, a wyrzucano „kali”, przejmowano „co” a zarzucano używanie „szto”. Działo się to bezwiednie i płynnie dziesiątki lat, co uwidacznia porównanie przykładów gwarowych z okolic Lidy czy Świsłoczy z tymi spod Sokółki. Oto jeden z tekstów mieszkanki Drygi, Pauliny Dzieżko, spisany ok. 140 lat temu przez Federowskiego: Jednaho razu chłopcy zrabili zakład: jedzin każa że pojdzie u nacze na mahiłki. Pryniesie kuostku czaławieczu i nazad na toje samo miesco odniesie. – Nu dobro! Paszou juon a dwanastoj, prynios i pakazau a jeny każuć: „Nu to adniesi teraz nazad”. Juon panuos a jeny nie wieryli, da to paszli nahledam za im. Tak juon zanuos na miesco, aż u tom mamenci jak zrobicie bura, usie kryże pahililisie, mahiły u haru papadnimalisie i taja kuostka zrobiłasie wielka i u haru padniałasie. Tak to juon zawiernuusie, da u nohi z mahiłak i potym z pierepałachu chwareu douho, co aż mało nie umior. Ot jak zakład na licho wywiou.

Co innego treść wywiadów. Świat starodawnych podań, legend pełnych przestróg, istot nadprzyrodzonych, mitów, nieboszczyków, pojawiających się między nami i doradzających z zaświatów, to coś wspólnego dla ruskiego (i nie tylko) obszaru etnograficznego w II połowie XIX wieku bez względu na wyznawaną religię. Pawluczuk, w „Światopoglądzie jednostki…” porównujący katolików z prawosławnymi, zwraca jednak uwagę, że na wsiach katolickich daleko bardziej znacząca była rola Kościoła. Tym większa, im bliżej przełomowego wieku XX. Badacze Sokólszczyzny lat późniejszych, a wciąż jeszcze przed I wojną światową, wskazywali, iż miejscowi katolicy utracili niemal całą spuściznę ludową, jaką Michałowi Fedorowskiemu jeszcze udało się liznąć. Rzecz niepojęta z dłuższej perspektywy historycznej, ale niestety smutnie prawdziwa. Co w zamian? Ostateczne przechodzenie w świat ludowej, nieraz koślawej, niepełnej, ale jednak jednoznacznie katolickiej religijności, łączonej później w oczywisty sposób z polskością. A Kościół rzymskokatolicki poza promowaniem języka polskiego kładł też mocny nacisk na przekazanie słowa Bożego w duchu jedynej i nie współdzielonej z niczym innym prawdy. Tam samym tępił wszystko, co poczytywał za gusła, zabobony, a przy okazji przekazywał wyraźne nakazy i zakazy moralne zgodne z przykazaniami. Nakaz bycia „dobrym katolikiem” jako pewien niepisany moralny wzór zauważali już rozmówcy Fedorowskiego (Paweł Dzieżko, k. Suchowoli): Dauniej Francuzy byli dobrymi katolikami jak my, a teraz tak papsulisie, że tylko samyje masony. Był to powolny proces.

Obecne w etnosie przybywającym na Podlasie ze wschodu wierzenia pogańskie nie zniknęły mimo upływu setek lat. Pomalowane cienką warstwą prawosławnej farbki przetrwały w postaci szeptuch, rzucania zaklęć, mitycznych duchów czy też świętych gajów. Trwałość i koegzystencja takich wierzeń tuż obok prawosławia jest widoczna nawet dziś na Polesiu białoruskim i ukraińskim, a w szczątkowej formie w powiecie hajnowskim. Pobożność ograniczano do pełnego przestrachu mistycyzmu Cerkwi i nieodgadnionej tajemnicy Boga.

O ile na przełomie XIX i XX w. Białorusin – katolik z Sokółki, oraz Białorusin – prawosławny z Bielska dzielili podobny mużycki los niejako w opozycji do „Mazurów”, to trudno było mówić o jakiejś jedności tych dwóch grup. Cytując zapisaną przez Fedorowskiego wypowiedź (z nad Biebrzy): Ruskije trymajuć niby zakon ad Pana Jezusa, papy ich usie żanaty i za toje nie majuć prawa ludziam dawać kamunii rukami a tylko łożeczkaju. (…) Nasza wiera liepsza, bo u nas piekniej u kaścieli na arganach hrajuć i śpiewajuć razam; u nas na abrazach biełyje asoby, a u cerkwi murzatyje.

Wojna miała przynieść dodatkowe problemy. Proste społeczności wiejskie swą wiedzę o świecie czerpały z kontaktów osobistych. Najczęściej w obrębie jednej wsi, a od czasu do czasu od ludzi żyjących w promieniu kilku-kilkunastu kilometrów. Exodus, którego setną rocznicę obchodziliśmy w zeszłym roku, wywrócił tę rzeczywistość do góry nogami. Doświadczenie bieżeństwa, czyli przemieszczenie nieogarnionych mas ludzkich o tysiące kilometrów przy jednoczesnym trwaniu pozostałych na miejscu ugruntowało wśród mieszkańców ziem białoruskich przeświadczenie, że „my to jednak nie oni”. Nie mogła tego zmienić nawet wspólnota języka. No bo skoro MY zostajemy, a ONI wyjeżdżają „do Rosiji”, to jakże mówić tu o wspólnocie? Działo się w to w sytuacji, gdy na Sokólszczyźnie w najlepsze trwał proces przechodzenia miejscowej ludności z poziomu tutejszego – katolika na katolika – Polaka, ale była to wciąż świadomość słabo mierzalna, bardzo płytka i świeża. Obserwacja bieżeństwa (z bliska czy z daleka) tylko potwierdziła wśród białoruskojęzycznych katolików tę dychotomię.

A co z prawosławnymi? Po powrotach możliwa była odbudowa domów, gospodarki, tkanki ludzkiej, ale powrót do harmonii sprzed swoistego końca świata był już niemożliwy. Katolików i prawosławnych dzieliły zupełnie odmienne doświadczenia. Wraz z bałwochwalczym tumultem rewolucji, którego pokłosie przelało się na ziemie białoruskie, przyszły idee wywrotowe i buntownicze, przyniesione wraz z powracającymi a to z Moskwy, a to z Syberii, a to znowuż z Mińska. Na gruncie polityczno-religijnym doszło do zmiany pozycji prawosławnych, którzy znaleźli się w ramach katolickiego państwa polskiego. Tym samym zatrząsł się porządek rzeczy znany od przeszło stu lat, co w oralnej historii międzypokoleniowej oznaczało wyjście poza ramy porządku wiecznego.

Katolicka część białoruskiego etnosu Sokólszczyzny doznała najsilniejszych przeobrażeń już po wojnie. Katolicyzm, odczytywany wyłącznie jako oddawanie czci Bogu i podległość papieżowi, w dwudziestoleciu międzywojennym stał się instrumentem polonizacyjnym, włączającym orbitujące wokół niego grupy w ramy tej samej mesjanistycznej, pełnej martyrologii i miłości do ojczyzny, ideologii. Carat jawił się katolikom z Sokółki jeszcze nie jako wróg śmiertelny, ale „nie-nasz”, a tym samym jako obrońca ruskości we wszystkich jej przejawach. I choć „tutejszość” na Sokólszczyźnie bardzo długo była kategorią najbliższą sercu tak katolików jak i prawosławnych, to jednak owo współdzielenie losu prześladowanej mniejszości z rdzennymi Polakami („Mazurami”) wytworzyło między mieszkańcem wsi sokólskiej i Łomży przyszłą platformę porozumienia, a utrudniało ją w stosunku do prawosławnych.

Kluczowy stał się też element ciągłego strachu przed bezbożnym (od niedawna) wschodem, co w 1919 i 1920 r. stało się realnym zagrożeniem tak dla dalszego istnienia państwa polskiego, jak i dla katolików jako takich. Ponieważ na Sokólszczyźnie trudno było mówić o elicie białoruskiej, zdolnej oddziaływać na masy, a pamięć o dawnych, wspólnych zrywach uległa zatarciu, w obliczu nawały bolszewickiej z 1920 r. nie odnowiono ducha wspólnej walki Rzeczypospolitej Obojga Narodów z Moskalami. Tym co zostało w pamięci i co wtłoczono do państwowej propagandy po zakończonej sukcesem obronie, była raczej Polska jako przedmurze chrześcijaństwa i polskość jako jedyny gwarant przetrwania katolicyzmu. A któryż z prostaczków spod Sokółki życzyłby sobie przyjścia „końca świata” podobnego do tego, jaki spotkał ich prawosławnych sąsiadów? Nikt. Toteż warto było być Polakiem i polskim patriotą, bo tylko to gwarantowało trwanie ich Kościoła.

W największym jednak stopniu o późniejszym charakterze tutejszych relacji zadecydowała efemeryczność Białoruskiej Republiki Ludowej, gdzie białoruskich patriotów katolików bynajmniej nie brakowało. Pierwszy premier BNR Józef Woronko urodził się wszak w Kuźnicy Białostockiej, a wśród powołujących ją do krótkiego życia nie brakowało również pojedynczych mieszkańców tych stron. Po upadku tej inicjatywy przepaść między Białorusinami na Sokólszczyźnie, a tymi z Bielszczyzny, Hajnowszczyzny już tylko rosła, a nie malała. Przyjmując polską optykę prawosławni mogli poczuć się i być odbierani jak piąta kolumna wroga. Niepewna, bo do wczoraj ściśle związana z Moskwą cerkiewną nicią i z czasem coraz pełniejsza elementu wywrotowego. Czy tak było? I tak, i nie. Pawluczuk tłumaczy tę zmianę tożsamościowymi procesami, odmiennie przebiegającymi w głowach jednostek z powiatów katolickich i tych na południe od Narwi, w sposób bardzo przekonujący.

W sytuacji rozpadu dawnej unitarnej społeczności wsi, a przede wszystkim upadku autorytetów lokalnych, pewna część takiej zbiorowości szuka nowych wzorców, nowych celów i nowego sensu. Częściowo mogła i zapełniała tę pustkę nowa religia, a zatem pojawiające się w międzywojniu jak grzyby po deszczu odłamy protestanckie – adwentyści, baptyści, pomniejsze sekty. Orla, Dubicze, Michałowo – tam trafiali na podatny grunt. Częściowo zapełniała ją ostentacyjna ucieczka jeszcze bardziej do wewnątrz, a więc w samo prawosławie – jedyny pewnik w tych niepewnych czasach. Częściowo zaś ukojenie mogła przynieść idea narodowa. Ponieważ jednak emisariuszom idei białoruskiej działanie w nowym terenie, przy mocno odmiennych doświadczeniach, wyniesionych z większych miast, i różnicach językowych, przychodziło z dużym trudem, lepiej było nawiązać do czynników ekonomicznych. Stąd właśnie rosnące niemal z każdym rokiem poparcie dla Hromady i Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. Walka o coś abstrakcyjnego nie mogła porwać tłumów, ale już walka o społeczną sprawiedliwość, rozumianą jako równy status materialny każdego człowieka, dawała autentyczną nadzieję. Stąd też w latach trzydziestych na Podlasiu zaroiło się od komórek KPZB.

Podczas gdy takie procesy zachodziły w powiecie bielskim i hajnowskim, katolicka ludność białoruska nie podzielała dylematów egzystencjalnych swych braci. Na Sokólszczyźnie przejście odbyło się płynnie. Ze społeczności tutejszej – zapisanej jako katolicy, ale pełnej więzi z dawnym światem, stała się wpierw jednoznacznie katolicka, by w spisach powszechnych z lat 1918-39 określać siebie już jako polska. Pustka pojawiła się na krótko i została błyskawicznie zastąpiona kultem Matki Boskiej oraz żarliwą i pełną posłuszeństwa modlitwą do Pana Jazusa. Przejście było o tyle łatwiejsze, że nikt nie kazał mużykom spod Korycina stać się nagle „Mazurami”, czy przyjąć ich język. Nie było to konieczne, ponieważ także „Mazurzy”, a więc polskojęzyczna ludność Łap czy Moniek, aspirowali do zjednoczonej w katolicyzmie polskości. Polskości, a więc czegoś ponad podhalańską góralszczyzną, kurpiowszczyzną, czy znowuż lokalnym, wciąż tak różnym pod względem językowym, kolorytem Dąbrowy czy Nowego Dworu.

A może w ogóle problem, nad którym się tu zastanawiamy, jest jakąś wydumką środowiska białoruskiego? Może, jak twierdzą dziś wyjątkowo mocno piętnujący każde nawiązanie do białoruskości, a nade wszystko coraz liczniejsi, nacjonaliści z Sokółki, mowa prosta to nie gwara białoruskiego, a tutejsi katolicy byli tak naprawdę Polakami od zawsze? Proponuję znów sięgnąć do Fedorowskiego i oddać głos samym mieszkańcom tych stron. Jan Dzieżko, Dryga: Mazury, co za rekaju na Polszczy, czasto śmiejućsie z naszych ludziej, co chodziać u każuchu i świci i nazywajuć nas Rusinami, Kapuśniakami, ale jeny samy nie lepszyje, bo na ich nie zabaczysz innaho adzienia jak kupczo, a swaho nie wyrablajuć, bo ich kabiety hultajki.

Tym, co pozostało jeszcze jako świadectwo dawnego pochodzenia, stały się nazwiska mieszkańców oraz właśnie język prosty. Jeszcze jedno zagranie historii – tym razem semantyczne – która dorzuciła niejeden kamyczek, by sprawę samoidentyfikacji ludności tych ziem ułatwić (utrudnić?). A cóż to znaczy „po prostu”? To znaczy po żadnemu. Prosty znaczy ubogi. Nie szła za tym żadna potencjalna wartość. Pawluczuk zauważa, że już przed wojną młodzież Sokólszczyzny starała się mówić przede wszystkim po polsku. Nie znaczy to, że nie rozumiała albo nie umiała mówić po prostemu (a mówić tak umiał również urodzony dużo później ks. Jerzy Popiełuszko), ale równała do katolików zza miedzy, czyszcząc i tak już bardzo oczyszczoną w zachodnich regionach powiatu gwarę z białorutenizmów.

Efektem było wypchnięcie jakiejkolwiek białoruskości poza świadomość mas, gdyż te tkwiły w coraz mocniej sadowiącej się polskości. Ponieważ jednak Rzeczypospolita w ówczesnych jej granicach pozwalała chcącym i ochotnym uczyć się, pracować i podróżować do Wilna czy do pobliskiego Grodna, toteż życiodajne płyny narodowego odrodzenia płynęły w latach 20. i 30. XX w. również na Sokólszczyznę. Były to może strumyczki małe i dość wyobcowane, ale jednak dające nadzieje, że walka nie jest jeszcze stracona. To właśnie w zderzeniu z tymi centrami białoruskiego, katolickiego żywiołu rodziły się wśród tych nielicznych jednostek pytania o to, co naprawdę „rodne”.
Prócz wspomnianego już premiera BNR Józefa Woronki warto wspomnieć działających w międzywojniu poetę Franciszka Hryszkiewicza z Suchowoli, księdza i działacza białoruskiego Franciszka Hrynkiewicza oraz jego brata Stanisława, a także wiele piszącego o białoruskich sprawach Dominika Aniśkę ze Słojnik. Postaci te prócz pożądanych cech przypominały jednak nie Kostusia Kalinowskiego z Mostowlan, praojca późniejszej Białorusi, prędzej pewien zaczyn, samotne jaskółki, don kichotów, przyjmowanych przez większość dość obojętnie.

Państwo polskie nie ułatwiało zadania, patrząc na język białoruski w Kościele katolickim podobnie jak dziś na język białoruski w urzędach patrzy Republika Białoruś. Wojna o dusze nie znosi kompromisów. I tu ich być nie mogło.Tyle że nawet przy tak niesprzyjających warunkach i nierównej walce o odrodzenie narodowe prawdziwa katastrofa miała dopiero nadejść. Wraz z fizyczną eliminacją elity białoruskiej w BSRR przez Józefa Stalina, II wojną światową i ponowną zmianą granic katolicka Sokólszczyzna została w 1945 r. odcięta tak od Wilna, jak i od Grodna. Nie mając już innych wzorców niż polskość, białoruskojęzyczni katolicy utracili alternatywę. Zakrawa na ironię losu, że to co ostatecznie przypieczętowało polskość na Sokólszczyźnie przyszło zatwierdzone rękami Sowietów – ruskich, których tak się obawiano. Panbiałoruski ruch w PRL, obejmujący prawosławnych i katolików, stał się od tej pory abstrakcją. Nie takie były życzenia nowych komunistycznych włodarzy Warszawy i Moskwy, zbyt wiele zaszło też w ciągu tych pięćdziesięciu lat, by można to jeszcze jakoś odwrócić. Prawosławni zostali zepchnięci do białoruskiego narożnika niejako siłą rzeczy, choć i tu udało się licznej grupie przejść do obozu Polaków-prawosławnych, ale już katolicy takich dylematów mieć nie mogli.

Rozpad społeczeństw i ich atomizacja, jaką niesie z sobą nowoczesność, każe pytać o korzenie. Jednostki, które w XXI wieku zaspokoiły pierwotne potrzeby piramidy Masłowa, dziś odkurzają stare dokumenty, grzebią w księgach parafialnych, wspominają słowa dziadków. Poszukiwania to całkiem ciekawe i kto wie, kogo w przyszłości jeszcze zaskoczą.

(tekst pochodzi z miesięcznika "Czasopis", nr 5/2016)

wtorek, 29 listopada 2016

Dziś chciałbym serdecznie polecić moje tłumaczenie audycji publicystycznej z samego początku wojen w byłej Jugosławii. Nagranie pochodzące z jugosłowiańskiej TV zamieszczam ku przestrodze. Banalizowanie śmierci, dehumanizacja wroga, propaganda sukcesu podszyta pragnieniem o wielkości. To wszystko doprowadziło Bałkany do tragedii z której do dziś się nie podniosły.

niedziela, 20 listopada 2016

Jak zgrabnie ożywić w naszych głowach martwe przestrzenie koło Pałacu Kultury by poczuć duchotę zatłoczonego centrum, a nie hulający wiatr? Gdzie zajrzeć by naocznie zrozumieć ogrom przemian jakie zaszły w stolicy Polski na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat? Jak dziś spacerować po Warszawie by na chwilę nabrało kształtu to co zabrała do grobu II wojna światowa? Serdecznie polecam album "Utracone miasto. Warszawa wczoraj i dziś" Rafała Bielskiego i J. Jastrzębskiego wydany przez Skarpę Warszawską w 2016 roku.

sobota, 19 listopada 2016

Są rzeczy tak cenne w historii i doczesności narodów, że mając okazję z nimi obcować podchodzimy doń z prawie nabożną czcią i atencją. Tak myślimy o "Mazurku Dąbrowskiego", o tablicy ze spisanymi postulatami "Solidarności", o najstarszych dębach Polski. Cóż dopiero rękopis "Bogurodzicy"! Wracam właśnie z pałacu Krasińskich gdzie w pięknej oprawie muzyczno-wystawowej połączonej z dwoma wykładami specjalistów zaprezentowano najstarszy rękopis w posiadaniu Biblioteki Narodowej w Warszawie. Prócz tego statuty i przywileje Litwy oraz Korony z wieku XVI. W tak dostojnych wnętrzach pałacu trudno nie przejąć w siebie historyczno-patriotycznej ekscytacji. Dzień zakończył koncert muzyki dawnej zespołu Il Canto.










piątek, 18 listopada 2016

Dziś uwadze odwiedzających polecam wolną od sekciarskiego zacietrzewienia próbę dojścia do clou Marszu Niepodległości i przyczyn jego niewątpliwej siły i atrakcyjności dla młodzieży.

niedziela, 13 listopada 2016





Reportaż z magicznego Podlasia. Dziś w wersji umieszczonej bezpośrednio na blogu i z momentami niezbędnymi dla czytelnika spoza regionu tłumaczeniami. Polecam!


Tam, gdzie wciąż trwa Wielkie Księstwo



Od samego początku coś budziło moje zdziwienie i kazało wybić myśl o sobie na plan pierwszy. Niby to wciąż to same Podlasie, a jednak w powietrzu unosiła się już inna pieśń. Inne słowa, zaś melodia mniej więcej ta sama. A może jednak na odwrót? Właśnie słowa znane na pamięć, a muzyka zapętlona i ze znanej sobie równostajnej przeszła we wznosząco-opadającą nutę sokólskich wzgórz? Trudno było mi stwierdzić od razu.
Busły jak usiudy (tłum. bociany jak wszędzie) myślę. Siedzą i niańczą małe łebki swoich młodych, doglądając okolicy z gniazd. Ale już prócz tego wszystko trąciło obrazami bardziej znanymi ze szkolnych lektur niźli zjeżdżonymi, a właściwie schodzonymi dróżkami prawosławnych wsi nadnarwiańskich czy nadbużańskich. Brakuję tylko Pana Tadeusza i jego bryczki dwukonnej. Spojrzeń pełnych ni to rozrzewnienia znaczonego tęsknotą, ni to pierwszego zachwytu. Planów amerykańskich z ekranizacji Andrzeja Wajdy oraz maszerujących wojsk napoleońskich. Polska li to współczesna czy czekająca wyzwolenia Rzeczypospolita?




 
  1. Suchowola
Sokólszczyzna przywitała mnie cudowną czerwcową pogodą i od razu zasypała gradem pytań i niejednoznaczności. Dokładniej biorąc przywitała mnie jej zachodnia brama – Suchowola. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że wszystko w tym miejscu aspiruje do świętości. Czy to poprzez białą bryłę kościoła w sercu miasteczka, czy poprzez wielką konstrukcję, będącą nie tak dawno częścią ołtarza, gdzie mszę sprawował papież Jan Paweł II, czy w końcu przez wzgląd na syna tej ziemi i pamiątki jemu poświęcone – księdza Jerzego Popiełuszkę. Fakt pochodzenia STĄD podkreśla zresztą napis na okazałym pomniku, stanowiącym wraz z kamieniem znaczącym środek Europy punkt centralny miejscowości. I o ile z tego „środka kontynentu” nic w gruncie rzeczy nie wynika i stanowi wyłącznie atrakcję turystyczną, to już postać księdza wykracza poza zwyczajne ramy oddania czci katolickiemu męczennikowi. Jest manifestem społeczności. Jest dowodem na wierność. Wierność Panu Jezusowi, wierność Maryi i w równym stopniu wierność Polsce. Jest ofiarą złożoną, by taki a nie inny charakter tych stron potwierdzić.

Gdy przed 130 laty nawiedzał te strony etnograf Michał Fedorowski, pisał o miejscowym języku, ludziach i wierzeniach. Świat ten odchodził w niebyt już wtedy, gwara białoruska tych stron polonizowała się, a dawne miejscowe pieśni zastępowały słowa polskich pieśni religijnych, aczkolwiek jeszcze długo utrzymywał się pewien stan przejściowy. Mazurzy, których przodkowie przyszli tu z zachodu i północy, mieszkali i mieszkają ledwie kilka, kilkanaście kilometrów na zachód od Suchowoli. Zgodnie ze świadectwami Fedorowskiego, od wieków jedni i drudzy pamiętali o pewnych różnicach w leksyce czy zaśpiewie sąsiadów. Co bystrzejsi zwracali uwagę na obco brzmiące nazwiska. Zamierzchłą melodię z czasów przednarodowych. Nawet świadomość suchowolan wpierw konstruowała ich religia, a dopiero potem jakakolwiek przynależność etniczna. Znając takie a nie inne realia i oddając cześć bestialsko zabitemu księdzu, należy rozumieć konsekwencje jego męczeństwa również w szerszej perspektywie. Jego posługa, rozgłos jaki uzyskał za życia, a potem wydarzenia 1984 roku ugruntowały to, co jeszcze dawniej można było postawić pod znakiem zapytania – etniczny charakter tych ziem. Ofiara księdza, złożona Kościołowi i Polsce, niejako zakończyła proces budowania tożsamości narodowej i zawiesiła w próżni wszystkie późniejsze pytania, jakie ewentualnie można było postawić. Dziś ktokolwiek, kto próbowałby podważać polskość tych stron, język młodości księdza i jego rodziny nazywał wschodniosłowiańskim, albo zwracał uwagę na fakt, iż nazwisko księdza to nic innego jak białoruskie Папялушка (pol. Kopciuszek), uznany będzie bezsprzecznie za piątą kolumnę, bluźniercę, wroga Polski i Kościoła, a nade wszystko za kogoś, kto obraził samą jego pamięć. Nawet nie dlatego, że nie miałby argumentów świadczących o skomplikowanych wyborach przynależności narodowych dzieci Sokólszyczyzny, co targało tymi stronami przed wojną, ale dlatego, że właśnie ofiara, jaką ksiądz Jerzy złożył w posłudze największemu zrywowi narodowemu polskiego narodu po II wojnie światowej, takich pytań już stawiać po prostu nie pozwala. Nawet nie wśród krakusów czy warszawiaków, skłonnych do akademickich dyskusji czy dzielenia włosa na czworo, ale przede wszystkim wśród samych suchowolan.

Wiedząc powyższe, nie zamierzałem jednak poprzestać na odwiedzinach samego miasteczka, a odwiedzić również wieś rodzinną księdza – leżące cztery kilometry na wschód Okopy.


Droga do wsi, znaczona przez przydroże krzyże i kapliczki, kazała mi przywołać obraz młodego, wątłego chłopca o mądrych oczach, jaki przemierzał tę drogę tysiące razy w życiu. Nie sposób nie zatrzymać się przy wrosłym w potężne drzewo krzyżu, jaki mógł stanowić tak przystanek na krótką modlitwę, jak i osłonić przed deszczem czy słońcem na otwartej przestrzeni. Drzewo stoi dziś przy ładnej asfaltówce, a obok informacji, przywołanej powyżej na doczepionej tabliczce, dumnie powiewają też polskie i watykańskie flagi. Wszystko się zmienia – pomyślałem. Dawniej zamiast tego asfaltu była zapewne szutrówka, a w samej Suchowoli cisza i spokój. Przeszło trzydzieści lat po śmierci księdza ryk załadowanych po ostatni cm3 tirów na litewskich, polskich czy białoruskich rejestracjach, a pędzących tuż obok parafialnego kościoła księdza Jerzego, nie pozwalałby na beztroską zadumę. To jednak Suchowola. Droga do Okopów jest cicha i prócz sporadycznie przemykającego samochodu osobowego ciszy czerwcowego dnia nie mąci żaden huk czy jazgot. Jedynymi moimi towarzyszami były świergolące ptaki, a w zaczynającym się nieopodal lesie już nawet i one zamilkły.

Wiele pięknych wsi mieści mój ulubiony obszar między Narwią a Bugiem, od którego parę lat temu zacząłem poznawanie Podlasia, ale morenowe wzgórza i pagórki, które z lubością obserwowałem już jadąc autobusem z Białegostoku do Augustowa, i które towarzyszyły mi cały czas w dniach następnych, nadają każdej najmniejszej kolonii nimb wręcz bajkowej krainy. Podobnie z Okopami, których nazwa w oczywisty sposób nawiązuje do nierówności terenu. Przy wejściu do wsi kolejny krzyż. Żelazny. Dumny. Z fruwającymi na wietrze wstążeczkami. Co obejście to kapliczka. Co obejście to piwniczka. Drewniana – na podobieństwo małej chatki, albo obrośnięta trawą jak islandzkie domy. Ludzi mało, ale nie wiedziałem jeszcze czy to wskutek żaru, środka tygodnia, czy tych samych przyczyn, co w białoruskich wsiach pod Hajnówką. Starsza pani, z którą początkowo pragnąłem porozmawiać, poszła w kierunku małego potoczku na posesji za chatą, a ja – niezrażony zamkniętą bramą – zagadnąłem starsze małżeństwo siedzące przed chatą obok:

– Dzień dobry. Można z Wami pahawaryci (tłum. Mogę z Państwem porozmawiać)?
– A pan kto? Repatriant?
– Nie. Ja pryjechał zapytacca czy tut jest ludzi, katory haworać pa prostu (tłum. Nie. Przyjechałem zapytać się czy są tu ludzie jacy mówią po prostu).
– Nie. Ja nie wiem o co chodzi. A pan skąd jest?
– (po namyśle) Z Białegostoku.
– Panie. I pan chcesz powiedzieć, że tak mówią w Białymstoku? Ja byłem kiedyś w Białymstoku i wiem, jak tam się rozmawia. Nie tak na pewno. Tu niczego takiego nie ma. No może bardziej tam bliżej granicy. Tu to różnie mówią, ale nie tak. Pod Sztabin niech pan pojedzie. Tam jak czasem jakieś słowo powiedzą, to ni cholery nie można zrozumieć. Podaj mi cośtam. A ja mówię: czego ty chcesz? Co ci podać? A oni: no to, tutaj. A ja w śmiech. Tak czasem zagadają… 

Skierowałem wzrok na siedzącą na zydelku żonę owego pana. Odzywała się rzadziej, miała na głowie chustkę, twarz opaloną i ni to pełen zakłopotania, ni to rozbawienia uśmiech.

– Czyli tu nie mówią państwo po prostu?
– No może by i mówili, ale nie ma z kim… Jak z dziećmi tylko po polsku, to z kim można.
– My tu normalnie rozmawiamy – wtrącił się niezbyt zadowolony mąż.
– A dzieci wyjechały?
– Tu pusta wioska, panie. Tu to ani roboty. Za granicę powyjeżdżali, albo do miasta. I tyle tego.

Na koniec postanowiłem przeczytać napotkanemu małżeństwu spisany przez Michała Fedorowskiego pod koniec XIX wieku fragment dawnej hutorki (gwary) ze wsi Dryga, leżącej około dziesięciu kilometrów na południe od Okopów.

Kiedy chadziu Buoh pa świeci i z swaimi apostołami, widzić aż na boku z darohi dym kuryć, tak pytajecsie apostołau (niby to nie wiedau): Co tam kuryć? Jeny każuć: heto czort wodku żenie (tłum. Kiedy chodził Bóg po świecie i ze swoimi apostołami widzi a z boku drogi dym idzie, tak zapytał się apostołów niby nie wiedząc: Co tam dymi? Oni mówią: to czort pędzi wódkę). Może tak mówiono?
– (śmiech) Ja tu nic nie rozumiem, panie…

O ile z pustoszeniem wsi spotykałem się już dziesiątki razy w niemal wszystkich przewędrowanych kątkach południowo-wschodniej części województwa, to jednak odrzucenie pamięci o gwarze mnie zaskoczyło. Ciekawy byłem następnych spotkań i rozmów, bo też jasne stawało się dla mnie, że powtórki z okolic Bielska czy Hajnówki raczej tu nie zastanę.

Pośrodku Okopów stoi murowanka. Przed nią kaplica, ukryta w gęstych gałęziach. Można wejść, usiąść na ławce i pomodlić się. Absolutna cisza. Rozglądam się po małym pomieszczeniu – tu plastikowy Chrystus w czerwonej szacie, tam krzyż drewniany, obok mały obrazek z Jezusem, przypominający wyblakłymi pastelami ołtarzyki spotkane tak w prawosławnych, jak i katolickich chatach. Co najmniej kilkudziesięcioletni. Stoi w towarzystwie nowoczesnej, taśmowej reprodukcji. Zdecydowanie bardziej podoba mi się ten stary. Po prawej sztuczne kwiaty, po lewej duży portret księdza Jerzego i małe zdjęcie zmarłej wiele lat później matki Marianny. Wciśnięte w lewy dolny róg. Tak, by nie przysłonić syna, ani nawet kawałka stuły. Tak, by zająć jak najmniej miejsca. Na usta ciśnie się uwaga o powtórzeniu męki Pańskiej i o Mariannie Popiełuszko jako Maryi. Gdzieś w cieniu syna-męczennika. Wycofanej, niewidocznej.

Rychło wróciłem do Suchowoli. Nie dziwię się, że kościół w miasteczku mógł zachwycać przybywających do niego okolicznych chłopów. Przy całej swojej potędze robi wrażenie przytulnego. Eklektyzm dodaje mu uniwersalności. Figury apostołów są kolorowe, ale nie kiczowate. Buszujące w okolicznych drzewach jaskółki, jakie słychać w pustym kościele mimo grubych murów, cieszą. Mnóstwo światła, jakie dają okna po bokach, potęgują wrażenie obcowania z czymś wielkim a jednocześnie oswojonym, czystym, jasnym. Również i tu ołtarz boczny poświęcony jest księdzu Jerzemu. Klękam i czytam modlitwę dziękczynną za wstawiennictwem błogosławionego: „Boże, Źródło wszelkiego dobra, dziękuję Ci, że w swojej miłości obdarzyłeś błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszkę godnością kapłaństwa. Posłałeś Go, aby gorliwie głosił Twoje słowo, szafował świętymi sakramentami, mężnie działał w Twoje Imię i zawsze był blisko każdego człowieka, wzywając do przebaczenia, jedności i pokoju. Ty obdarzyłeś Go łaską męczeństwa, przez co upodobnił się do Chrystusa na drodze krzyżowej…”.
  1. Dąbrowa Białostocka
Kto pamięta czasy, gdy pociąg dojeżdżał do największych niemal zadupi, na peronie w tychże zadupiach czekała pokaźna liczba pasażerów, a kasa miast być zamkniętą na trzy spusty, pracowała? Ja trochę, ale jak przez mgłę. Przypuszczam, że nie jest to jednak skala znana choćby z lat siedemdziesiątych, kiedy opłacało się jeździć nawet do Szuszalewa. A do Dubrowy jechałem właśnie pociągiem. Podróżni różnego typu, ale spora część to z pewnością turyści. Uśmiechnięci, rozgadani, z wielkimi plecakami i przygodą wypisaną na twarzach. Panie w średnim wieku z koszykami na kolanach podzielały ich entuzjazm jedynie częściowo. Trasa znana zbyt dobrze, a sprawy zbyt przyziemne. Trudno o byle jaką ekscytację. A że podróżny może ekscytować się tym, czym właściwie nie powinien, to wiem po sobie. Np. opuszczonym dworcem. Dworzec zaś dąbrowiański jest w stanie agonii. Pusto, głucho, batona nijakiego nie kupisz, a i o bilecie zapomnij. Tylko u konduktora. Brakuje jedynie uschniętych krzaków, przelatujących w polu widzenia jak na tanich filmach o Dzikim Zachodzie.

Sama zaś Dąbrowa, przy swym nad wyraz malowniczym położeniu, cierpi na podobną wielu miasteczkom Białostocczyzny przypadłość – klockowate bloki upchnięte w najładniejszych jej miejscach. Z tym już nic nie zrobisz. Ludzie mieszkać gdzieś muszą, zaś o konsekwencjach dla krajobrazu niepodobna myśleć przed zaspokojeniem tych najważniejszych z potrzeb w piramidzie Masłowa. Wszak nie dla fotografów, przyjezdnych, ani amatorów estetycznej harmonii budowano je w PRL. Stojąc na wzgórzu przy starym cmentarzu katolickim nie sposób się jednak nie zachwycić perspektywą. Jest tu inaczej niż za Narwią – znów powraca mi ta myśl. Jeśli zwrócimy się w kierunku wschodnim, niemal zobaczymy dawną drogę na Grodno. Furmanki, zaprzęgi, świerzop, dzięcielina, gryka. Po jednorodnej Suchowoli pojawiła się też i pierwsza cerkiew. Stojąca na uboczu, robi wrażenie dość zahukanej. I faktycznie trudno by było inaczej, gdy nad miasteczkiem góruje olbrzymi, a przez swe ulokowanie na wzgórzu robiący jeszcze większe wrażenie, kościół katolicki. Niedaleko zajazdu na kolejnym pagórku widzę wymazany żółtym sprayem napis ONR.

Ciekawe czy to przyjezdni czy – co pewniejsze – do szukających wyrazistej tożsamości młodych, dąbrowiańskich katolików dotarła już idea narodowa. Tak głośna i tak widoczna w niedalekiej Sokółce, że o Białymstoku nie wspomnę. Żeby czasem ktoś nie pomyślał, że my inni, żeby czasem nie wyszło, że kacapy, o nie! Właśnie my się od tych kacapów musimy jasno i radykalnie odciąć. Z tego prostego napisu i tych trzech liter bije neofickość. Bije jakiś skrywany kompleks i pragnienie zakrzyczenia niezbyt jasnej tożsamości ojców i dziadów. A zakrzyczeć można głośnym krzykiem: jam Polak – katolik. Co mi zrobicie? Białoruś to tam, proszę bardzo, ale tu jest Polska. Tylko Polska. Skierowałem się zatem „na Białoruś”.


Dobrze mieć towarzysza drogi, a ja miałem takiego począwszy od wsi Ostrowie. Wesoły szczeniaczek o żółtawej sierści to szedł ze mną spokojnie, to wskakiwał w zarośla, to przysypiał pod dębem. Najwięcej radości miał jednak z przegonieniem blisko dwudziestu bocianów, które niby plastikowe posągi wyczekiwały Bóg wie jakiej kulinarnej okazji tuż za wsią. Przemieszany charakter tej i innych osad na Dubrouszczynie (Dąbrowszczyźnie) widać na każdym kroku. Sohrani nas Gospodi/Wybaw nas Panie proszą dwujęzyczne tablice przy żelaznych krzyżach. Domy prawosławnych, domy katolików, domy mieszane.

Przepraszam. Czy u waszoji wioscy ludzi razmaulajuć pa prostu?
– Oj, ja to słabowato. Rozmawiają, rozmawiają, ale ja przyjezdna. Z Augustowa. Tutaj to wie pan większość wsi to prawosławna. Katolików to na palcach obu rąk nie wiem czy zliczysz. Jak na całym Podlasiu. Wie pan, przemieszane.
– No ja wiem, ale tutaj nie tak jak pod Hajnówką, prawda?
(śmiech i machniecie ręką) Oj, tam to już w ogóle.
Miałem wrażenie, że dla moje rozmówczyni było to już wskazanie na świat tak odległy, jak sama Białoruś. Za moment natknąłem się na dwie panie, szukające cienia przed palącym słońcem u drzwi chaty.

– Haworać tut ludzi pa prostu?
– Nu tak, tak. Ale ja to nie za bardzo. Ale pewno, że haworać.
– A pani stul (tłum. A pani stąd)? Prawosławna?
– Nie. Katoliczka. Mieszkam w Dąbrowie. Tu do cioci przyjechałam. Niech idzie tam dalej popytać (wskazanie na południe).
– Może Hania? Musi u chaci sidzieci – odezwała się starsza z pań.
– O! Pani rozmawia.
– A nie. Ja to słabo. Ja nie wiem.
– A pani prawosławna?
– Nu ja tak. 

Moja droga biegła od tej pory już wyłącznie przez szutrówki, wijące się w kierunku wschodnio-południowym. We wsi Harasimowicze rozmowy wyglądały podobnie. Katolicy owszem – przyznawali, że mówi się tu po prostu, ale sami wyraźnie wzbraniali się przed tym, argumentując że mówią słabo, albo jak jeden pan, że „ja katolik”. Również w Harasimowiczach zauważyłem coś, co każe przypuszczać, iż mimo danych ze spisów powszechnych, jakie nie pozostawiają pola do zbytniego optymizmu, kultura białoruska musi cieszyć się tu zainteresowaniem. Na tablicy z ogłoszeniami widniał plakat zapraszający na „IV Dąbrowskie spotkania z kulturą białoruską”, w tym na występ zespołu Ad Rem z Dąbrowy i Grand z Grzebieni. Może więc to znaczenie terenu sprayem przez ONR nie jest takie od rzeczy?

Najpiękniejszym zakątkiem okolicy zdała mi się być jednak wieś tak urokliwa, że dobre pół godziny spędziłem na samym robieniu zdjęć i łapczywej obserwacji. Siedziba parafii prawosławnej okraszona dumnym błękitem kopuł cerkiewnych – Jaczno. Cmentarz leżący dawnym zwyczajem możliwie blisko Boga, a zatem na wzniesieniu obfitował w napisy cyryliczne, ale nie brakowało też mogił, gdzie łacinką pisano już w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Jakże różni się to jednak od Bielska czy Hajnówki, gdzie łacinka jest gościem coraz częstszym, ale jednak te trzydzieści lat temu wręcz niespotykanym. Proces adaptacji i polonizacji zaczął się tu więc dużo wcześniej, ale czy dziwić się temu, gdy od reszty żywiołu prawosławnego dzieli północną Sokólszczyznę zwarty pas wsi katolickich? Murowaną cerkiew w Jacznie postawiono już po upadku PRL na miejsce drewnianej, jaka spłonęła w 1985 r., trawiąc wraz z sobą Jaczniańską Ikonę Matki Bożej z XVII wieku. I choć żal, zwłaszcza po ikonie, przeogromny, to współczesna prezentuje się na tyle pięknie, że śmiało może konkurować z cerkwiami w Czyżach czy Narwi.

– Dzień dobry. Haworać tut ludzi pa prostu?
– Dzień dobry. Haworać, haworać…
Coś mówiło mi, że napotkana koło cerkwi staruszka będzie lepszym rozmówcą niż dotychczasowi.

– A wy chto taki (tłum. A wy kto taki)?
– Ano jakraz szukaju razmoucau. Interesujusia prostaj mowaj (tłum. Ano właśnie szukam rozmowców. Interesuje się prostą mową).
– Aha, aha. Nu tut naszych ludziej to jest, ale nie tolko czym była. Tuta naszych prawaslaunych to miesznaje uże (tłum. no tu nasi ludzie to są, ale nie tyle co było. Tutaj naszych prawosławnych to coraz mniej już).
– A kolko adnych i druhich (tłum. A ile jednych i drugich)?
– Nu pa pałowi dzieścika. Ale pryjeżdżajuć da nas pamalicca. Z Siderki tam ło…(tłum. No po połowie gdzieś. Ale przyjeżdżają do nas się pomodlić. Z Siderki o tam...).
– Ale baczu szto jest życie u wioscy. Nie takaja pustota jak pad Bileskam, abo Hajnowkoju. O tut taki choroszy maszyny ralniczy pracujuć…(tłum. No ale widzę, że jest życie w wiosce. Nie taka pustka jak pod Bielskiem, czy Hajnówką. O tu jakie dobre maszyny rolnicze pracują).
– A heto tu ło szto tyje maszyny majuć heto Polakie. Jeny uże tut pracujuć u poli tolko (tłum. A to tutaj co mają te maszyny to Polacy. Tylko oni już tutaj pracują w polu).
– Pryjezny, tak (tłum. Przyjezdni, tak?)

– Nie. Zsiul. Kataliki (tłum. Nie. Stąd. Katolicy).
Uśmiechnąłem się po tej rozmowie, bo też jasne jest, że to już ostatnie przykłady świadomości przednowoczesnej w tych stronach. Ostatni ludzie, jacy prawosławie stawiali w opozycji do polskości. Zapewne moja rozmówczyni nie korzysta z internetu, nie słyszała nigdy o grupie „Prawosławni” na znanym portalu społecznościowym, toteż nie miała możliwości dowiedzieć się, że podług co głośniejszych Polaków-prawosławnych z tych stron to po prostu pozostałości po pierwszym chrzcie w obrządku wschodnim, jaki Polska przyjęła jeszcze przed Mieszkiem. Nie widziała też i pewnie już nie zobaczy alergicznej reakcji, jaką we wzmiankowanym gronie wywołuje każdorazowe wspomnienie, że prawosławie na dzisiejszych krańcach Rzeczpospolitej to po prostu konsekwencja ruskich/rusińskich fal osadniczych, jakie te kilkaset lat temu przyniosły ze sobą i język, i pieśni, i wiarę. W tym przodków mojej rozmówczyni, jej krewnych, dzieci i członków grupy „Prawosławni”. Nie widziała, bo też w mikroojczyźnie mało kto takich informacji potrzebuje. Mikroojczyzny po cichu odchodzą wraz z najstarszymi tych mikroojczyzn strażnikami. I ani nikt specjalnie ciekawy ich granic i specyfiki, ani też płakać w zglobalizowanym świecie po nich nie zamierza. Dzielny piesek, który dotarł tu wraz ze mną, rozumiał to nie gorzej niż dawni mieszkańcy okolicy. Mając za transport swoje krótkie nóżki, nie mógł liczyć na bardzo dalekie eskapady. Ta fizyczna przeszkoda, polegająca na trudzie pokonywania wielkich odległości, naprawdę związuje. Tu był jego dom i tu też go pozostawiłem.
  1. Sokółka
Był czas, że Sokółkę kojarzono przede wszystkim z zacofaniem. Pijanymi rolnikami w kufajkach i śpiewnym akcentem. Być może i dziś wizja ta znajduje miejsce w umyśle przeciętnego Polaka, odgrzewana dodatkowo, jak każdy regionalny stereotyp, przez kabarety, media, a przede wszystkim ludzi, którzy nie mieli okazji być w Sokółce. Przy wszystkich swoich małomiasteczkowych ułomnościach trudno jednak nie przyznać, że Sokółka dziś to miasto czyste, zadbane, a nade wszystko przyjazne w odbiorze. Tablica na placu Kościuszki informuje o naprawdę ważnych zabytkach, reklamy w przestrzeni miejskiej nie przesłaniają ładnych fragmentów miasta, zaś dla zgłodniałych swe podwoje otwiera serwująca wyborne jedzenie „Karczma pod Sokołem”.

Cerkiew i kościół znajdują się w pewnym oddaleniu od siebie i nie sposób nie odnieść wrażenia, że są metaforą całej okolicy. To dwa płuca, pozwalają oddychać tak miastu, jak i całej Sokólszczyźnie. Jedno nie może funkcjonować bez drugiego. Drogi na północ, na południe, na zachód i na wschód. Axis mundi. Może nawet bardziej niż w Suchowoli.

Plac Kościuszki to punkt zborny, jaki poprzedniego dnia wyznaczyłem sobie z fotografem Jerzym Rajeckim. W sumie trudno o spotkanie właściwszego człowieka we właściwszym miejscu. Tu – na rozstajach dróg – spotykam oto osobę, skupiającą w sobie jak w soczewce historię tej ziemi. W tym przypadku multi-kulti to nie wizja przyszłości, a najzwyczajniej w świecie krew w żyłach.

– Długo myślałem o swojej tożsamości, ojczyźnie i powiem ci, po zastanowieniu, że dziś  ojczyzną, jaką noszę w sercu, jest Wielkie Księstwo Litewskie. Wielikie Kniażewstwo Litowskie – o! To jest to, co łączy nas wszystkich tutaj. Zobacz, w mojej rodzinie są Białorusini, Polacy, Niemcy, Żydzi, nawet Tatarzy. Jestem po prostu stąd.
– A masz jakieś swoje ulubione miejsce na Podlasiu? Jedno jedyne? Jakiś region, wieś?
– Chyba tak. Region między Bielskiem a Hajnówką. Znam tam każdy kamień. Zaweży dla mene chustku na hołowie, kob niczoho ne baczyw i tebe powedu kudy chocz. Każdy krest, dorohu. Ale i tu wsio znaju. Zjezdił tyje okolice wże kilkanacet let (tłum. Zawiąż mi chustkę na głowie, bym niczego nie widział i poprowadzę cię gdzie chcesz. Każdy krzyż, drogę. Ale i tu wszystko znam. Zjeździłem te okolice już przez kilkanaście lat).
– Ty dobre howorysz po swojomu (tłum. Ty dobrze mówisz po swojemu)!
– Wże stolko let żywu w Biłostoku i ne miew z kim prosto howoryti po swojemu. Ale wsio pomniu, bo ż i rodom z Hajnowki (tłum. Już tyle lat żyję w Białymstoku i nie miałem po prostu z kim mówić po swojemu. Ale wszystko rozumiem bo też rodem jestem z Hajnówki).
Jechaliśmy, gwarząc tak, w kierunku wiosek na południe od Sokółki i szybko przeszliśmy już zupełnie na gwarę z Hajnówki. Celem były zaś luźne rozmowy o mniej lub bardziej etnograficznym zacięciu, a przede wszystkim spotkanie z ludźmi. Jak zawsze zresztą. Jerzy Rajecki zjadł zęby i na robieniu ciekawych zdjęć odchodzącego Podlasia, i na samych rozmowach. Prowadząc funpage „Podlaskie klimaty”, zgromadził tam już tysiące zdjęć starych obejść, twarzy mieszkańców, przyrody, sprzętów – słowem wszystkiego, co składa się na podlaską codzienność. Tę, której zaraz już może nie być.

– Do kożnoho czołoweka treba odpowiednio pudyjti. Ne tak szto cyk fotku i jazda. Treba zahoworyti, spytati szto u joho, koli na zhadżajetsia na znymki tohdy ne robiti. Tut ważna rozmowa i sam czołowek. Czołowek zwyczajny. Ne sławny, ne celebryta. Ja stolko wże nahoworywsie, że znaju szto kożny maje cikawy rozkazy (tłum. Do każdego człowieka trzeba odpowiednio podejść. Nie tak, że cyk fotkę i jazda. Trzeba zagadać, spytać co u niego, jak nie zgadza się na zdjęcia to nie robić. Tu ważna rozmowa i sam człowiek. Człowiek zwyczajny. Nie sławny, nie celebryta. Ja tyle już nagadałem się, że wiem, że każdy ma ciekawe opowieści).
– Ale toje wsio odchodit (tłum. Ale to wszystko odchodzi).
– Pewno, że tak. Ja i tomu roblu siety znymki. Bo znaju szto za deset’ liet tamtoj chaty może ne bude, toj krest rozwalitsia, a toj czołowek pomre. A tak to bude dla potomnych (tłum. Pewnie, że tak. Dlatego ja robię te zdjęcia. Bo wiem, że za dziesięć lat tamtej chaty może nie będzie, ten krzyż się rozpadnie, a ten człowiek umrze. A tak to będzie dla potomnych).

Zatrzymaliśmy się we wsi Pawełki, przed domem pana Jana Ancypo – propagatora sokólskich tradycji. Tych kulinarnych przede wszystkim, ale nie wyłącznie. Jak się okazało, trafiliśmy na doskonałego znawcę lokalnych nazw, haworki i jej osobliwości.

– Zobaczysz Mateusz, jak tu Janek fajno zrobiw takuju izbu regionalnu – uprzedził Jerzy.
I rzeczywiście. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze wejść na posesję a gospodarz już przywitał nas jeszcze ciepłą kiszką ziemniaczaną. W chacie, do której weszliśmy, było wszystko, co można było odnaleźć na dawnej wsi sokólskiej. Stare narzędzia, koszule, suknie, a nawet rzeczy już zupełnie zaskakujące.
– Nu jak chłopcy dumajecie, szto heto (tłum. No jak chłopcy myślicie, co to)? – pan Jan postawił przed nami ni to kaganek, ni to czarkę. Otworek na górze wskazywałby na to, że służy do picia, ale gdzie zatyczka?

– Ni chaliery nie znajemo (tłum. Za cholerę nie wiemy).
– Heto na muchy. Tut wliewałoso małako, mucha jak uże raz wlecić to nie maje jak ucieczy i utopicca (tłum. To na muchy. Tu wlewało się mleko, mucha jak już raz wleci to nie maje jak uciec i topi się).
– No proszę! Tut naprawdu usio wy nazbirali. Baczu jakraz soroczki wisiać (tłum. Tu naprawdę Pan wszystko nazbierał. Widzę właśnie jakie tam koszule wiszą).
– Tak. Heto dla kobiety takaja. Biełaja (tłum. To dla kobiety taka. Biała).
– A dla mużyka? Takaja z uzoram czyrwonym na hrudzi (tłum. A dla faceta? Taka ze wzorem czerwonym na piersiach)?
– Nie. Takich to tut nie była. Wyszywanok takich tut nie nasili (tłum. Takich to tu nie było. Wyszywanek takich tu nie nosili).
Prócz tych nazbieranych w izbie wspaniałości mogłem też zobaczyć, czym jest dbałość o kulinarną spuściznę. Obok izby, w specjalnym pomieszczeniu, w absolutnej ciemności, wisiały solone udźce wieprzowe. Suszący się kumpiak mamił silnym zapachem. Na co komu prosciutto? – pomyślałem.

– Usio robicca tak jak kiedyści (tłum. Wszystko robi się tak jak kiedyś).
Kiedyści. Zainteresowany tym słowem – swoistą polsko-białoruską hybrydą – zapytałem:

– A haworać ludzi u wioscy pa prostu?
– Mało. Usio razumiejuć, ale kab hawaryli, to nie wielmi. Ja tut hawaru tak naprawdu adzin haczu kab hetaho ni zabyć (tłum. Wszystko rozumieją, ale żeby mówili to nie bardzo. Ja tutaj tak naprawdę jedyny chcę by tego nie zapomnieć).
– A miesna nazwa wioski jakaja budzie (tłum. A lokalna nazwa wioski jaka będzie)?
– Pawiałkie. Bolsz tak. Tut szcze problem u hetym, chto skul pachodzić. Adzin moża być rodam z inszaj wioski, ale tut żywie i jak jaho spytacca jak heta wioska nazywajecca, to jon odkaża jak pomnić z dziectwa (tłum. Pawiałkie. Raczej tak. Tu jeszcze problem w tym kto skąd pochodzi. Jeden może pochodzić z innej wioski, ale tu mieszka i jak jego spytać jak się ta wioska nazywa, to on powie jak pamięta z dzieciństwa).
– No tak.
Ale tut usie nazwy szcze pomniać: Wajnachie, Ihryły, Padkamianka, Jelenia Hara (tłum. Ale tu jeszcze wszystkie nazwy pamiętają: Wojnachy, Igryły, Podkamionka, Jelenia Góra).
Po wizycie u pana Jana pojechaliśmy do Wierzchlesia, a że wioska niemała, to i ludzi całkiem sporo. Jerzy bywał tu już wiele razy, a z niektórymi mieszkańcami jest nawet po imieniu. Zjeżdżając z całkiem sporej górki zatrzymaliśmy się przed pracującą w ogrodzie panią.

– Dzień dobry. Jak trymajecce tut haworka? Haworać ludzi pa prostu (tłum. Jak trzyma się tu gwara? Mówią ludzie po prostu)?
– Nu peuna szto tak. Usieńkije. Biez roznicy czy katalik, czy prawaslauny (tłum. No pewnie, że tak. Wszyscy. Bez różnicy czy katolik czy prawosławny).
– A tut budzie „kiedyści” czy „kaliści” (tłum. A tu będzie "kiedyści" czy "kaliści")?
– A i tak i tak jest. Pa raznomu. My tut usie sibie razumiejem, ale tam pajadźcia tam ło. Tam to czudakie takije. Zapalniaki (tłum. Różnie. My tu wszyscy siebie rozumiemy, ale pojedźcie o tam. Tam to cudakie takie. Zapalniaki).
– Jak?
– Nu zapalniaki. My tak jich nazywajemo. Bo za palami żywuć. Hetyje Knyszewiczy, Harkawiczy, Sukawiczy. Tam to ciekawo razmaulajuć (tłum. No zapalniaki. Bo za polami mieszkają. Te Knyszewicze, Harkawicze, Sukowicze. Tam to ciekawie rozmawiają)!
– A tut heto Wiarchles, tak każuć (tłum. A tutaj to Wiarchles, tak mówią)?
– Wiarchles, Wiarchles (śmiech)






















Tymczasem Jerzy był w swoim żywiole. Mimo tylu lat spędzonych w podlaskich zakamarkach, wciąż odkrywał coś ciekawego. Starą piwniczkę, okienko na poddaszu z ozdobami w kształcie słońca, ramę z roślinnym ornamentem, kapliczkę z Matką Boską, gdzie ktoś położył świeże kwiaty, czy łubin oświetlony wiosennym słońcem. Cyk, cyk – niósł się świst wyzwalacza.

– Dawaj pojedziem szcze do Tolika. Maju nadieju, szto je doma (tłum. Dawaj pojedziemy jeszcze do Tolika. Mam nadzieję, że jest w domu).
Przywitał nas starszy pan o pogodnej twarzy. Pan Anatol dzieli los wielu podobnych sobie na całym Podlasiu. Mieszka sam w kilkupokojowej chacie. Kawaler. Odkąd matka odeszła na wieczny spoczynek, szuka sobie zajęć, by zapełnić czas.

– Słuchaj Tolik. Ty chyba majesz sietu znimku, kotoru ja dla tebe zrobiw koliś, tak (tłum. Ty chyba masz to zdjecie, które Tobie zrobiłem kiedyś, tak)?
– A maju, maju. Tuta wisi ło (tłum. Mam, mam. Tutaj wisi).
Na pooranej bruzdami twarzy widać było iście dziecięcą radość. Portret pana Anatola wisiał na honorowym miejscu w towarzystwie innych obrazków. Nad nimi górowały zaś prawosławne ikony, tradycyjnie strzegące mieszkańców z rogów izby.

– Hoża taja ikona. Tolik, można zrobiti tut znimku (tłum. Piękna ta ikona. Tolik, można zrobić tu zdjęcie)?
– Peuno szto można (tłum. Pewnie, że można).
– Dawaj, siadaj to szcze razem zrobim pered pieczkoju (tłum. Dawaj, siadaj to jeszcze razem zrobimy przed piecem).
Siedząc tak, uwieczniając te krótkie chwile, rozmawiając o prostych sprawach i ciesząc się z prostych rzeczy nie mogłem nie odnieść wrażenia, że mimo samotności w świecie pana Tolika panował absolutny ład i porządek. Elementy układanki pasowały do siebie. Przyjrzałem się dokładnie mieszkaniu. Prócz chińskiego radyjka nie było chyba ani jednej rzeczy, która pochodziłaby z innego świata niż ten podlaski. Piec kaflowy, krzesła, stół z biało-niebieską ceratą. Wszystko jakby zatrzymane w czasie i związane z miejscem urodzenia. Tutejszość na Podlasiu nie jest zatem tylko konstruktem umysłu, pomocnym do wskazania swego miejsca na ziemi. To jest cała rzeczywistość, jaka tę myśl otacza. Każdy sprzęt codziennego użytku, ikony w pokojach, rośliny za oknem, każdy krok w kierunku kościoła lub cerkwi. Słowem wszystko. Jakże różni się to od nowobogackich willi dorobkiewiczów, albo hipsterskich domostw z wielkich miast. Ludzie ci, żyjąc w innym wymiarze poznania niż mieszkańcy Sokólszczyzny, zdają się mieszkać wszędzie i nigdzie, a łaknąc wszystkiego tracą punkt odniesienia. Posążek afrykańskiego czarownika na stole, sushi na obiad, a w okno zaglądają już nie malwy, a reklama McDonalda.
  1. Zwierżany
Śródtytuł może mylić, toteż od razu śpieszę z wyjaśnieniem, że kolejny dzień zaczynałem jeszcze w Sokółce. A dokładniej spędziłem go na spotkaniu z kimś, czyjej obecności w sporym jak na Podlasie mieście raczej bym się nie spodziewał. Bądź, co bądź świat Białorusów, czy też ostatnich Tutejszych w tych stronach każe nam kierować wzrok, ucho, a nade wszystko kroki raczej na wieś. I to im mniejszą i im bardziej na uboczu, tym lepiej, bo tym pewniejsze, że coś się tam jeszcze zachowało. Podobnie jak to jednak bywa w świecie imigrantów w Europie Zachodniej, jacy w przeciwieństwie do asymilujących się ojców poszukują na nowo jasnej tożsamości, tak coraz częściej do swych korzeni dochodzi się w środowisku miejskim. W nawale informacji wyłapuje się mapy, świadectwa przodków, porównuje języki, po czym dochodzi do własnych wniosków. W tym sensie jest to droga odwrotna od wskazanej w poprzednim akapicie. Kluczem do samoidentyfikacji jednostki staje się nie zakorzenienie oparte o oderwanie od bodźców płynących ze świata, a właśnie wyłapanie z tego szumu tego, co może stać się nową platformą zbudowania własnego ja.

Edwarda Horsztyńskiego znałem dotychczas jedynie z rzeczywistości wirtualnej, ale to, iż mówi i pisze po białorusku, a przy tym pisze o swych stronach bez wstydu kazało mi zgłębić zagadnienie, jak mając lat 23 i żyjąc w mieście, które lubi przypominać o miejscowych Tatarach, ale już o Białorusach niespecjalnie, nie idzie z prądem, a prędzej pod prąd.

– Pomniu szto kaliś, jak był mały, to jak usie dzietki z Sakołki bolsz smijausia z haworki czym jaje paważau. Pryjeżdżali raznyje babuli na rynak i hawaryli pa prostu, a my heta krychu parodiowali. To był taksama czas Radia Chleu. Słuchałosia hetych pieśniau pra pjanych rolnikau, pra pryjeznych z wiosak, tak szto i nia było czaho paważać. Ale pryjszou taki czas, kali pajechau ja pierszy raz na BAS-y (Basowiszcza) i stau słuchać jak tam ze sceny haworać. Ja baczu, a to usio taja mowa jakuju ja dobra znaju i razumieju bolsz za hetych katory przyjechali dzieś z Polszczy. Tady stau ja dumać pra swaji kareni (tłum. Pamiętam jak kiedyś będąc małym tak jak wszystkie dzieciaki z Sokółki bardziej śmiałem się z gwary niż ją szanowałem. Na targ przyjeżdżały różne babcie i mówiły po prostu, a my to trochę parodiowaliśmy. To był też czas Radia Chlew. Słuchało się tych piosenek o pijanych rolnikach, o przyjezdnych z wiosek, także i nie było czego poważać. Ale przyszedł taki czas kiedy pojechałem pierwszy raz na BAS-y (Basowiszcza) i zacząłem słuchać jak mówią ze sceny. Ja patrzę, a to wszystko ten język jaki ja dobrze znam i rozumiem lepiej od tych którzy przyjechali gdzieś z Polski).

– A szto sionnia twoja ajczyna (tłum. A co dziś jest twoją ojczyzną)?
– Ja dumaju szto najlepsz skazaci, szto heta Litwa. Aposznim czasam ja paczau interesawacca Jaćwiahami. Pasłuchaj hetaho (tłum. Ja myślę, że najlepiej powiedzieć, że to Litwa. Ostatnio zacząłem interesować się Jaćwięgami. Posłuchaj tego): Laban vakran! Majas emenis esti Edwardas. As asmu peisotunas ir as buvina en Sūdavai…
– Hata jaćwieski (tłum. To jaćwięski)?
– Tak. Usio z hetaj ziamli. Heta taksama wielmi cikawa. A pry tym ja katalik. Z Ulaj Szubzdaj szto pracuje u Radiu Racyja my śmiajemsia, szto my aposznije Biełarusy-kataliki na Sakolszczynie (tłum. Wszystko z tej ziemi. To też bardzo ciekawe. A przy tym jestem katolikiem. Z Ulą Szubzdą która pracuje w Radio Racja śmiejemy się, że jesteśmy ostatnimi Białorusinami-katolikami na Sokólszczyźnie)























Opowiadając tak Edward zaprowadził mnie na miejsce, o jakim słyszałem, ale nie miałem okazji nigdy widzieć – na sokólski kirkut. Jeszcze jedna nieco zapomniana melodia przeszłości, jaka w świecie mało wyrozumiałych deweloperów i włodarzy miejskich nieraz przypomina gorący kartofel. Nikt tu raczej modlić się nie będzie, a miejsce „niewykorzystane”. Na szczęście z sokólskim kirkutem nie jest jeszcze tak źle jak z wieloma innymi w Polsce. Po założeniu strony w internecie, która ma przypominać o roli tego miejsca w historii miasta i jego dawnych mieszkańcach, przyszła i chęć pomocy ze strony pani burmistrz. Edward jest pełen nadziei, że coś z tego będzie.

– Tut użo krychu wykarczawali i wielmi dobra, bo pierachodzić praz hety hustyja kusty nie lohka. Niekatoryje z hetych mahiłak byli prosta u ziemli, niekatoryja stajać ale treba ich poczyścić. Hałounaje szto jość użo uwaha uladau i moża tut sztoś zrobim kab wiarnuć hetamu miescy jaki-niebudź paradak (tłum. Tu już trochę wykarczowali i bardzo dobrze, bo przechodzić przez te gęste krzewy nie łatwo. Niektóre z tych grobów były po prostu w ziemi, niektóre stoją, ale trzeba było je wyczyścić. Najważniejsze że jest już zainteresowanie władzy i może tu coś zrobimy by przywrócić temu miejscu jaki-taki porządek).

Cmentarz żydowski w Sokółce został założony już w XVII wieku, a fakt, iż ocalałych macew jest blisko dziewięćset czyni z niego miejsce wręcz krzyczące o zainteresowanie. Leży na urokliwej górce w północno-zachodniej części miasta i przylega do jego żywej tkanki jak zmurszała gałąź do zdrowej części drzewa. Trudno by było inaczej, skoro prócz ogólnego zapuszczenia jest tu i sporo śmieci. Wysokie miejscami do pasa trawy i pokrzywy nie zachęcają, lecz gdy weszliśmy głębiej, naszym oczom ukazały się pokrzywione, u góry półkoliste płyty kamienne. Po trzy, po pięć, po dziesięć w jednym miejscu. Czasem jest to wyłącznie nieczytelna płaszczyzna, ledwo wystająca z ziemi, przez co naprawdę łatwo pomylić ją ze zwykłym kamieniem, a miejscami mierzące po metr wysokości nagrobki, zapisane hebrajskim alfabetem.

– Starajusia pisać pra usio szto zabytaje. Nia tolki pra Habrejau, ale i pra synou Sakolszczyzny. Tych szto stwarali BNR, pra Kastusia Kalinouskaha, dziajaczau, paetau. Tut niedaleko, na Haradzieńszczynie majem i takije historji, szto u adnoji siamji żyła troch bratau i adzin stau Palakam, druhi Biełarusam, treci Lićwinam (tłum. Staram się pisać o tym co zapomniane. Nie tylko o Żydach, ale i o synach Sokólszczyzny, tych co tworzyli BNR (Białoruską Rep. Ludową), o Konstantym Kalinowskim, działaczach, poetach. Tu niedaleko na Grodzieńszczyźnie mamy i takie historie, że w jednej rodzinie żyło trzech braci i jeden został Polakiem, drugi Białorusinem, a trzeci Litwinem).
– Naprawdu?
– Tak. Jerzy Iwanowski – polski ministr pierad wajnoj, Waclau Iwanouski – taksama ministr u czas BNR i Tadas Ivanauskas – litouski biolah i wykladczyk (tłum. Jerzy Iwanowski - polski minister przedwojenny, Wacław Iwanowski - też minister w Białoruskiej Rep. Ludowej i Tadeusz Iwanowski - litewski biolog i wykładowca).
Ot, trudno chyba o większy paradoks i absurd – pomyślałem. Co tak naprawdę dzieli Wileńszczyznę, Grodno i okolice od tutejszych podsokólskich wsi? Wszak wszystko to dawna Litwa. Pojemna, otwarta, akceptująca. Ze swoim specyficznym rysem, tak pięknie uchwyconym przez Mickiewicza i wielu innych, Wielkie Księstwo zdaje się być najlepszą odpowiedzią na nacjonalizm. Edward zaproponował, by wybrać się do jednego z takich magicznych zakątków w gminie Sidra, gdzie stoi chata należąca do jego rodziny.


Wyszliśmy więc wieczorem na jedną z dróg wyjazdowych z Sokółki, by w miarę możliwości złapać „stopa” przed zmrokiem. Po dosłownie piętnastu minutach drogi wysadzono nas tuż przed Jacowlanami, skąd szliśmy już pieszo. Zmienna aura i chmury o kolorze sino-granatowym nie zmąciły w najmniejszy sposób naszych humorów. Tocząc niekończące się rozmowy i racząc się oranżadą „Krynka” nawet deszcz, jaki po tygodniach suszy spadł na spragnioną sokólską ziemię, uznaliśmy za przyjemną odmianą wobec palącego słońca całego tygodnia. I naprawdę nie przesadzę ani na jotę, jeśli powiem, że zostawiliśmy daleko w tyle współczesną Polskę. Kierując się cały czas na wschód, przechodząc obok stacji kolejowej w Racewie, a potem zostawiając za sobą ostatni sklep, trafiliśmy w inny wymiar. W świat, gdzie nabrzmiałe wodą chmury niemal dotykały zielonych pagórków i przydrożnych krzyży. W świat, gdzie samochód stał się nie lada atrakcją, a miast asfaltu słały się wysłużone kocie łby. Przeszliśmy obok kolejnego wzgórza, z którego jak na dłoni widać było całą okolicę. Zapach trawy po deszczu i lekkie mgły tworzyły wraz z opadającym słońcem wręcz malarską kompozycję. Kolejny krzyż. Tym razem przyciągnął uwagę trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. „Za dusze w czyśćcu cierpiące, które od nas ratunku żądają, proszę o trzy Zdrowaś Marya. 1861 r.”. Dotarliśmy do celu podróży. Do Zwierżan. Byłem absolutnie oczarowany nie tyle chatą, na jaką się nastawiałem, a prędzej dworkiem drewnianym o zielonych okiennicach, przytulnym ganku i zadbanym ogrodzie.

– Ty kazau, szto heto chata i ja tak dumau. A tut baczu pańska siadziba (tłum. Ty mówiłeś, że to chata i ja tak myślałem. A tu parzę pańska siedziba)!
– Zara koty pryleciać i buduć prasić o jeżu (tłum. Zaraz koty się zlecą i będą prosić o jedzenie).

I tak oto trafiłem do jakiejś niesamowitej enklawy Wielkiego Księstwa. Wiedząc, że ojciec Edwarda, pan Piotr Holsztyński, jest dowódcą Sokólskiego Pododdziału Kawalerii im. 10. Pułku Ułanów Litewskich, słusznie przewidywałem, że mogę spodziewać się akcentów romantycznych, ale wnętrze siedliska przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Tu każdy metr sześcienny bił przywiązaniem do dawnej Rzeczypospolitej i szlacheckich wnętrz. Świeczniki i lampy naftowe. Mundury i hełmy. Drewniane stoły i szafy. Poszedłem do kilimu zawieszonego w dużym pokoju. Obok pałaszy zawieszona strzelba oraz szabla. Biorę ją do ręki, wyjmuję z pochwy i czytam wyryty napis: „Amor Patriae Nostra Lex”. Nad tym wszystkim portret Adama Mickiewicza i godło z czasów powstania styczniowego: orzeł, pogoń i archanioł Michał. Po krótkiej zabawie z kotami, jakie faktycznie nawiedziły nas w oczekiwaniu na poczęstunek, przyszedł też czas na sowitą nagrodę za nasze trudy – wieczerzę. Usiedliśmy przy marynowanych rydzach, pysznym bigosie i dębowym duchu puszczy, który nie palił, a smakował nad wyraz aromatycznie.

















Oglądając film „U Pana Boga za piecem”, a potem  „Ogniem i Mieczem”, a w przerwach wznosząc kolejne toasty za pomyślność, nie mogłem nie powracać myślą do faktu, iż tak jak w wiejskiej kapliczce w Okopach, chacie pana Tolika w Wierzchlesiu czy izbie pana Janka w Pawełkach, wszystko tu do siebie pasowało. Pasowało, choć tu krzyż katolicki zastąpił prawosławną ikonę, tam kilim zastąpił obrus, a gdzie indziej szabla dawne narzędzie rolnicze. Mimo wszystko czułem, że cała ta wycieczka ukazała moim oczom rzeczywistość może i już mocno odmienną od tej dawnej, ale z zachowanym zdrowym korzeniem. Tutejszym. Miejscowym. Udowodniła, że Wielkie Księstwo żyje, bo też żyją jego rozsiani tu i ówdzie synowie. Mickiewicz by się cieszył.

– To szto? Za Litwu?
Podniosłem swój kieliszek.
– Za Litwu!
(tekst ukazał się w miesięczniku "Czasopis" nr 7-8/2016)

wtorek, 8 listopada 2016

Dzisiaj proponuję coś dla miłośników języków słowiańskich (choć nie do końca). Na skutek wielusetletniego sąsiedztwa, a w przypadku ponad połowy dawnej Jugosławii również okupacji przez Turków w tamtejszych językach pojawiło się tysiące słów rodem z Bliskiego Wschodu. Jakie to słowa? Czy jest ich dużo również dziś gdy Imperium Osmańskie to już tylko wspomnienie sprzed 100 lat? Poniżej przetłumaczony przeze mnie fragment audycji językowej z chorwackiej TV.

 

wtorek, 1 listopada 2016

Jak możliwe jest by mieniąc się antykomunistami kopiować politykę znienawidzonych wrogów? Dlaczego "dobra zmiana" w swych działaniach coraz bardziej przypomina leninowską rewolucję, a model rządzenia praktyki PZPR? O tym mój najnowszy film. Rzeczowo i w punktach. Polecam!

poniedziałek, 31 października 2016

Dziś tłumaczenie kolejnego zacnego utworu czołowego składu hip-hopowego Serbii - Belgradzkiego
Syndykatu.
 

niedziela, 30 października 2016

Dziś chciałem serdecznie polecić wspaniałą wystawę czasową poświęconą chińskiej kulturze w warszawskim Muzeum Narodowym. To rzecz z jednej strony mało zaskakująca, a z drugiej strony warta obejrzenia przez wzgląd na samą zawartość. Mało zaskakująca, bo mając śladowe pojęcie o tym co dla sztuki przedrewolucyjnych Chin charakterystyczne nie zdziwią nas ani eksponaty pokroju szachów z dynastii Ming, pięknych waz z motywami roślinnymi czy pejzaży pełnych czcigodnych, brodatych starców. To, że można obejrzeć je w Polsce z bliska to jednak gratka zważywszy na fakt, że opuszczają Chiny po raz pierwszy w ogóle. Dźwięki cytry unoszące się z głośników oraz rzeczowe opisy świata chińskiego urzędnika pozwalają zwiedzającym niemal zasiąść obok niego. W cichym, zielonym ogrodzie, przed papierem zapełnionym kaligrafią oraz przy obowiązkowej zielonej
herbacie.

sobota, 29 października 2016

Skąd wzięły się gwary wschodniosłowiańskie leżące gdzieś między literackim językiem białoruskim, a ukraińskim na dzisiejszych wschodnich kresach Polski? Czemu bywały i bywają mimo topnienia ilości ich użytkowników tak bardzo zróżnicowane? O tym w dzisiejszej pogadance o gwarze i w gwarze.

wtorek, 25 października 2016

Czy wolno bić za obcy język? Czy tragedia Woli sprzed 70 lat tłumaczy agresję? Czy medialne wyroki i zauważane przez media sprawy są ważniejsze od tych niemedialnych? Czy istnieje nienawiść lepsza i gorsza? O tym mniej więcej staram się mówić w drugiej pogadance z cyklu "Jak nie dać się lewakom ni prawakom". ;)

sobota, 22 października 2016

Dziś na blogu serbski rap zaangażowany z 2016 roku z moim tłumaczeniem. Hymn niezadowolonych nie tylko z Belgradu i okolic, ale także i innych krajów po świeżej transformacji ustrojowej.

Daje kopa! Polecam!

poniedziałek, 17 października 2016

Bywają takie filmy, które powodują, że burzy się w nas krew, myśli krążą wyłącznie koło jego fabuły, a serce rwie się do wyrzucenia z siebie doznanych przeżyć. Tak czułem się ja po "Wołyniu" Wojtka Smarzowskiego. Pozwalam sobie na recenzję tego filmu, luźne nawiązania do drogiej mi Rzeczypospolitej wielu narodów jak i do samego obrazu. Wybitnego dodajmy.

P.S Proszę mi wybaczyć mało profesjonalne podłączenie telefonu do ładowania podczas jego kręcenia, ale emocje brały górę nad przygotowaniem technicznym. Obiecuję, że to ostatni raz. ;)

poniedziałek, 10 października 2016

Druga część moich podróży po sokólskim mikrokosmosie. Świat literackiej polszczyzny i białoruskich gwar. Świat katolików, prawosławnych i muzułmańskich Tatarów. Polecam!

http://czasopis.pl/tam-gdzie-wciaz-trwa-wielkie-ksiestwo-02

wtorek, 4 października 2016

Jak nie zwariować w świecie medialnej walki politycznej wielkich obozów? Co do tego ma ostatni "Czarny protest" w Poznaniu i jego żywiołowe zakończenie? O tym dziś.

poniedziałek, 3 października 2016

Dziś słów parę o nagrodzonym filmie biograficznym "Ostatnia rodzina" J. P. Matuszyńskiego. Temat - samograj jaki zaowocował bardzo dobrym obrazem. Polecam!

środa, 28 września 2016

Dziś na blogu proponuję reportaż Anny Bogdanowicz z Polskiego Radia jakiego miałem okazję dwa lata temu zostać bohaterem. Traktuje on z grubsza o bogactwie jezykowym Podlasia i walce o jego przetrwanie.
 


czwartek, 22 września 2016

Moi drodzy parafianie. Polecam dziś waszej uwadzę mój długaśny reportaż z Sokólszczyzny. Chyba jeden z najlepszych tekstów jakie w życiu napisałem.

http://czasopis.pl/tam-gdzie-wciaz-trwa-wielkie-ksiestwo/



środa, 21 września 2016

Moje życie to od paru lat również Podlasie i jego wspaniałe gwary. Czas zatem na filmiki po podlasku dla funpage'a "Howorymo Po Swojomu"! Dziś pierwszy! Zaczynajemo!

wtorek, 20 września 2016

Jako się rzekło blog mstyrczula.blogspot.com w opisie posiada również wskazanie na swój przyszły lingwistyczny charakter. Zaczynam zatem z tłumaczenia piosenki czołowego serbskiego zespołu hip-hopowego Belgradzki Sydykat sprzed trzech lat. W przygotowaniu kolejne hity z Bałkanów. Zarówno te bardziej folkowe jak i słuchane przez młodzież rapy polityczno-społeczne. Pozdrav!

sobota, 17 września 2016

Film "Smoleńsk", który po licznych perturbacjach organizacynych swą premierę miał we wrześniu 2016 roku nie pozostawia obojętnym. Mnie również nie pozostawił toteż pozwoliłem sobie na dość solidną porcję komentarzy. Polecam!

piątek, 16 września 2016

Powracająca melodia przeszłości cz. 1

Wyobraźmy sobie następującą sytuację: żył sobie raz człowiek o bogatym wnętrzu, wielu znajomościach, wiedzy i z licznymi, niebanalnymi doświadczeniami. Nie zawsze było mu łatwo, bo też wyróżniał się od otoczenia. Wielokrotnie znajdował się na krawędzi upadku wskutek ulegania przeróżnym słabościom z których dominującą była przesadna awanturniczość i swada. Miał jednak wciąż oczy otwarte szeroko. Starał się rozumieć otaczający świat, interesował się nim i wiedział sporo o tym jakimi prawami się rządzi. Nade wszystko unikał zafiksowania na jednym tylko wycinku poznania. Pewnego dnia wskutek tragicznego zrządzenia losu człowiek ów stracił całą pamięć i wraz z tym wszystkie niematerialne bogactwa jakie przez lata zgromadził. Po latach, z wydatną pomocą innych i z nadludzkim trudem na nowo określił kim jest, czym się zajmował odnajdując również swe zapomniane imię. Zaczął wszystko od nowa, choć z czasem docierały doń skrawki pamięci o utraconym ja, utraconej pozycji i wiedzy. Z tych elementów sklejał coś na kształt swej własnej szczątkowej osobowości i pamięci. Nie wszystko się jednak udało. Pewne rysy, kontakty i zdolności utracono już bezpowrotnie. W moim najgłębszym odczuciu powyższy obraz odnosi się jako żywo do historii Rzeczypospolitej.

No właśnie. Do Rzeczypospolitej czy do Polski? Które z tych pojęć celniej określa dziś państwo w jakim żyjemy? Najjaśniejsza Republika? Serennissima? Res Publica? Rzecz Wspólna? A może jednak krótko: Polska. Jak na meczu: Polska, Polska, Polska! I tyle. Wystarczy. Bo też czy da się odtworzyć ciągłość gdy nić rwała się już dwukrotnie w 1795 i 1939? Ciekawości nigdy za wiele. Ciekawość przywiodła mnie też pewnego razu na wschodnie Podlasie. Najeździłem się już wtedy dosyć po Bałkanach, czy Europie Wschodniej szukając ni to egzotyki, ni to wielkiego świata i prawdy o „gorszej”, „nowej” Europie. Szukając Innego. Ten Inny był interesujący, ale jednak oparty już od wieków o odmienne doświadczenia, operujący inną skalą pojęć i tylko okresowo mający cokolwiek wspólnego z mą ojczyzną. Był za daleko mentalnie i fizycznie. Ale przecież z historii wiemy, że Inny był niegdyś za rogiem. Był obok nas. Żył z nami. Był w jednym i tym samym momencie i swój i obcy. Tylomaż festiwalami raczy się nas przecież co roku. Szalom Izrael! Dobry deń! Salam Alejkum! A my jak ten człowiek bez pamięci dziwujemy się, albo wzruszamy ramionami na jego wspomnienie. Stąd i wizyta przy białoruskiej granicy z października 2011 wiele we mnie zmieniła. To jeszcze była i jeszcze jest Polska. Powyższa partykuła nie jest tu przypadkowa i nie powinna być traktowana wyłącznie w sposób dosłowny. Bo czyż świadomość używania innego języka niż polski żyjąc w jej granicach nie rodzi w statystycznym Polaku zdziwienia? To anomalia. To odstępstwo od normy. To zagadka i zagrożenie jednocześnie. A ja chodziłem jak ten ślepiec jaki odnalazł dla samego siebie skrawek dawnego państwa. Dawnego ja. Mało tego. W sąsiedniej, podlaskiej gminie witały mnie napisy w alfabecie łacińskim i cyrylicy. Znów konsternacja i pytania...

Czy dziwić się można tylko pod wpływem tak oczywistych znaków? Otóż nie. Przypatrzmy się okolicy. Inny jawi się nam także poprzez swoje dziedzictwo. Jego samego może już nie być, ale działo jego rąk jest wciąż z nami. Są mury kamienic czynszowych, są zimne stopnie synagog, są pomniki. Niemi świadkowie wyrwani z kontekstu kulturowego. Trwający w nowych rolach muzeów, domów mieszkalnych albo po prostu obiektów zabytkowych którymi państwu wypada się opiekować z racji wieku i niemierzalnej wartości. To drugie z czym obcujemy i co widzimy. Czytamy czasem nawet napisy gdy nam się poszczęści. Jednak są chwile gdy już po prostu nie umiemy. Co mówi „5 miesiąca tiszri 5673 roku” na żydowskim cmentarzu, tuż obok Powązek? Jest jeszcze coś. To już nawet nie żywe osoby, nie materia, nie dotykalne, a duch, genius loci, odruchy, nawyki wszczepione przez wpływ Innego. To czystość ulic i podwórek poniemieckich powiatów, to łapówkarstwo i cwaniactwo Kongresówki, to obronny szowinizm dawnego pogranicza, albo przeciwnie – jego ambiwalentność i ulotność. Część z tych zwyczajów, systemów zachowań, kalek z dawnych czasów i zamierzchłych pojęć przechodzi dalej, część zamiera, a część w formie przetrwalnikowej obudzi się dopiero pod wpływem impulsu gdy zajdzie potrzeba. Czy wiemy o tym? Myślimy nad tym co nami powoduje? Zastanawiamy się w ogóle? Tyle młodych lat uczyliśmy się w szkole, że każdy z nas to „Polak mały”. Każdy lubi schabowego, cepeliowskiego krakowiaka, wódkę i hity Perfectu.

Kto ma szansę i ochotę by z tej jednowymiarowej Polski poznać swoje utracone w wielkiej katastrofie alter ego? Kto jest gotów by z dziesiątków znaków zapytania we własnej głowie wykoncypować zdanie twierdzące? Tylko ten kto się zatrzyma. Zatrzymanie samochodu, opuszczenie pociągu, odstawienie roweru – tylko to pozwoli nam zyskać przewagę nad każdym kto próbuje znaleźć odpowiedzi licząc zjeżdżone kilometry pożerając kolejne widoki cerkwi, pustych synagog albo kościołów ewangelickich. Warunkiem drugim jest wyrzucenie poza własną świadomość tego co nowe. Ten zalew supermarketów, banków, koncernów, sieci restauracji z kuchnią fushion. Obok tej zglobalizowanej tkanki jest inna. Ta która stanowiła o charakterze dawnego miejsca jeszcze przed ukonstytuowaniem się nowego porządku. Bo to wspomnienie po wielokulturowości jednak w nas tkwi. Ta pamięć o utraconym miewa przebitki. Zazwyczaj szlachetne, ładne, bardzo kolorowe. Utracony sen o wielkości. Mglistej, bezkształtnej bo już niemożliwej do przywołania w formie innej niż głęboko osadzona w swoich 100 lat późniejszych czasach kreacja literacka Sienkiewicza, czy Orzeszkowej. Przesycona romantyzmem, duchem mesjanizmu, a kto wie – może poniekąd i kolonializmu charakterystycznego dla zachodnich mocarstw gdzie Polak – katolik spełnia rolę nauczyciela i dobrotliwego pana równemu angielskim dżentelmenom z sawann Kenii, czy dżungli Birmy. Wszystko jest jasne i ostre. Świadomość narodowa również. Nie podlega dyskusji. Tym samym już od lat najmłodszych karmimy się obrazem zafałszowanym bo też nie uwzględniającym podwójnych, czy nawet potrójnych tożsamości oraz samej nieważności narodu wobec podziałów stanowych. Oczywiście – wiemy i o tym, ale nie one, a właśnie owa polskość jest punktem odniesienia.

Czy zatem może jeszcze dziwić chór oburzenia jaki towarzyszy każdej próbie przypisania postaci takich jak Adam Mickiewicz czy Mikołaj Kopernik innej nacji? Nie jest taki spór zresztą tylko naszym doświadczeniem. Podobnie wyglądają boje Białorusinów i Litwinów o spuściznę i symbolikę Wielkiego Księstwa Litewskiego, czy Bułgarów z Macedończykami o postać wspólnego bohatera bojów z Turkami - Goce Delczewa. W gruncie rzeczy to dopiero po zajęciu dogodnej pozycji obserwatora jesteśmy w stanie sobie uświadomić jałowość i dziecinność tego wyrywania sobie wielkich synów i córek narodów. No bo też co mówią one o ich uczestnikach? Czy aby nie obrazują strachu, że bez tych kilku, kilkunastu wielkich nazwisk naród jako taki jest co najwyżej zbiorem przeciętnych, a do tego bardzo do siebie podobnych chłopów? Wyniesionym do rangi suwerena w wieku XIX i XX, a dziś traktujących swą pozycję jako stan naturalny dawnych zabiedzonych rolników, drobnych miejskich ciułaczy i prowincjonalnych dorobkiewiczów?

Sytuacja jest tym trudniejsza, że nowym bohaterom naszych czasów często brak podobnego startu i dobrnięcia do miana wielkości w aurze miru i ogólnego szacunku dla ich dokonań. Dzieje się tak dlatego, że wyedukowane społeczeństwa podejrzliwie zerkają na świętość już obecnych na cokołach, a co dopiero tych chcących nań wstąpić. Taki bohater in spe po drodze musi sprostać krytyce adwersarzy nie tylko osobistych, ale zostać prześwietlonym ze wszystkich stron przez prawie każdego. Bo też każdy ma dziś możliwość, a chęć równie wielu do konstruowania tego panteonu i wyrażania swojej opinii na jego temat. Nim ten czy ów ulegnie ubrązowieniu po drodze wywróci się sam, bądź wywrócą jego. Stąd też ławka na której siedzą herosi narodu nie ulega w naszych czasach znaczącemu przedłużeniu i oddawać już na niej zasiedziałych innym rzecz niepodobna. Wiedząc to burza o Kopernika czy Kościuszkę nabiera sensu. Czym naród pewniejszy swej własnej wartości i siły tym bardziej skory godzić się ze złożonością spraw i z bezsensem prowadzenia dyskusji bez samych zainteresowanych. A ich nie pytał i nie będzie pytać nikt. Warto pochylać się nad problemem samoidentyfikacji narodowych coraz częściej, bo też historia zatacza koło i Europa współczesna na powrót zaczyna mierzyć się z mieszaniem krwi. Już nawet nie tylko w formie przypominającej dawne koligacje europejskich rodów książęcych i królewskich, ale wręcz wszechświatowy misz-masz wynikający ze zmiany sytuacji demograficznej kontynentu. Gdy dodamy to tego nabieranie wiatru w żagle przez regionalizmy i autonomistów wszelkiej maści wyświetla się nam jakiś łącznik między Europą późnego średniowiecza a obecnymi realiami świata wyrosłego z powojennego ładu opartego na prawach człowieka, a przede wszystkim wolności i równości jego obywateli.

Na zdjęciach miejsce-symbol transtożsamości: dom i muzeum Adama Mickiewicza w Nowogródku odwiedzone przeze mnie w 2011 roku.