środa, 22 lutego 2017

Ja - dziecko Muranowa (cz. II)

Widok na kościół Św. Augustyna tuż po wojnie i 20 lat później
Wiele ze zniszczonych miejsc powojennej stolicy doświadczyło bolesnego i długotrwałego podnoszenia z ruin. Proces przypominający rekonwalescencje ciężko rannego pacjenta polegał na usuwaniu tkwiących w ciele miasta odłamków, oczyszczaniu ran postrzałowych, zszywaniu porozrywanych ulic i zapełnianiu powstałych luk nową tkanką. Ten swoisty przekładaniec starego i nowego widać np. na tzw. „Dzikim Zachodzie”. Modernistyczna kamienica przedwojenna sąsiaduje z blokami z lat 70-tych, te z XIX-wiecznym ostańcem, by zakończyć bieg ulicy szklanym wieżowcem ery wczesnego kapitalizmu. Przy całym wieloletnim trudzie jaki z tym przywracaniem miastu życia był związany, to Chmielna, czy Żelazna są wciąż w dużej części sobą. Mają punkty orientacyjne pozwalające o nich mówić: tak – wiele się zmieniło, ale to wciąż ta sama ulica. Jedne z nich likwiduje dopiero powojenna stabilizacja (jak dworzec pocztowy), a inne poddaje się rewitalizacji dzisiaj (jak Norblin).

Moim miejscem w Warszawie jest zaś Muranów. Miejsce wyjątkowe nie tylko na mapie powojennej Polski, ale i Europy. Pamiętajmy wszak, że potężnych zniszczeń w latach 1943-1945 doznały liczne miasta zachodniej części kontynentu, a zwłaszcza te niemieckie. Czym innym jest jednak odbudowa zabudowy przerzedzonej wskutek mniej lub bardziej chaotycznego nalotu czy ciężkich walk ulicznych, a czym innym zastanie kompletnej pustki. Mimo wspomnień świadków tej tragedii, a były nią tysiące Warszawiaków to skala tego niszczycielskiego szaleństwa wydaje się z dzisiejszej perspektywy fantazją. Ja przynajmniej nie jestem w stanie objąć rozumem tej niebywałej hekatomby. Pozostawienie ruin i kikutów domów jakiego zaznała choćby starówka daje wyobraźni przynajmniej namacalną podstawę do odtworzenia reszty. Zniszczenie niepełne oczywiście boli, ale pozostawia nadzieję, bo wciąż jest w niej coś znanego obserwatorowi. Choćby było to jedno piętro, czy samotna ściana. Dramat Muranowa poraża zaś nie mniej niż przemysłowy charakter mordów w obozach koncentracyjnych. Tak jak Auschwitz czy Buchenwald miały zetrzeć w proch ludzi, tak groteskowa akcja likwidacyjna przeprowadzona w 1944 roku na sporym fragmencie Warszawy miała zamienić w pył ich domy.

Gęsta zabudowa getta przed/w czasie wojny
Ciasnota, ciemne podwórka z czeredą bawiących się dzieci, zapach czosnku i cebuli, czasem dzwonki rowerów, tramwajów, klaksony nielicznych jeszcze samochodów. Labirynt wąskich ulic i chaotycznie przemieszanych kamienic od których gęstego zbicia można było po części odetchnąć dopiero na placu Muranowskim. Dom stale rosnącej społeczności warszawskich Żydów. Dom tych eleganckich, europejskich zdradzonych w czasie wojny jedynie przez nazwisko i papiery, ale i tych hołdujących chasydyzmowi oraz przyniesionym ze wschodu chałatom i lisim czapom. To wszystko z peryferyjnych uliczek przedmieść w ciągu XIX wieku przerosło w integralną, bardzo ludną i ważną część Warszawy. Sama świadomość ogromu życia jaki się tam toczył odrealnia ogólnodostępne dziś zdjęcia wykonane w 1945 r. Na skutek zbrodniczej polityki III Rzeszy Niemieckiej najpierw pozbawiono Muranów niemal wszystkich mieszkańców. Następnie garstka pozostałych stoczyła swój ostatni bój o honor i cześć w godzinach powstania w getcie. Końcowy, zupełnie bezsensowny z jakiegokolwiek racjonalnego punktu widzenia akt dramatu to zarządzenie hitlerowców by obszar od południowej granicy Żoliborza, po budynki sądów w dzisiejszej al. Solidarności oraz mur cmentarza żydowskiego zlikwidować. Nie bombardowaniem, ani likwidowaniem domniemanych kryjówek wroga bo tych już nie było, ale po prostu metodycznym wysadzaniem w powietrze. Kamienicę po kamienicy. Tak by nie zostawić żadnego śladu po tym przeklętym w myśl nazistowskiej ideologii miejscu.

Widok na ruiny getta 1947 (zdjecie Henry Cobb)

Ilu zdjęć bym nie obejrzał, ilu fotografii lotniczych bym nie znalazł, ile razy nie wpatrywał się osłupiałym wzrokiem na samotną wieżę kościoła Św. Augustyna w morzu szarych gruzów tyle razy nie mogę wprost w to uwierzyć. Jak to możliwe, że po całej dzielnicy pozostała samotna stacja transformatorowa przy ulicy Niskiej, jeden kościół katolicki i smutne baraki Gęsiówki. Poza tym tylko pokruszone cegły. Nie doznać pomieszania zmysłów, albo przynajmniej silnej traumy wynikającej z odrealnienia tej sytuacji wydaje się wręcz niemożliwym nawet dla silnych psychicznie jednostek. Nawet świadomość, że wojenne masakry zdołały znieczulić warszawiaków na cierpienie ludzkie, a co dopiero cierpienie organizmu miasta nie wydaje mi się dziś okolicznością dzięki której byłoby mi łatwiej przełknąć taką zmianę. To jednak się stało. Dzielnica wyparowała i otwartym pozostało pytanie: pozostawić ten niesłychany pomnik bestialstwa czy napełnić go życiem?

Typowa zabudowa wolskiego fragmentu Muranowa dzisiaj
I o ile niesłychanym jest to, że dziś jak gdyby nigdy nic chodzę po Smoczej i Dzielnej tak jak dawni ich mieszkańcy to jednak to prawda - Muranów trwa. Z zupełnie nowymi mieszkańcami i nowymi budynkami. Na Muranowie moje wyczulone na przedwojenną Warszawę zmysły są przygaszone. Działają w innym trybie. Nie szukają tego czego znaleźć nie podobna. Nie tropią za żelaznymi krasnalami strzegącymi wejść do kamienic - studni, ani sfatygowanej czerwonej cegły. Czasem tylko dziwie się patrząc na co i rusz odżywające w zdigitalizowanej formie zdjęcia dawnych fotografów. Ludzi anonimowych i znanych z imienia i nazwiska. Obywateli polskich i z zagranicy. Dziwie się bo patrząc na uchwycony przez nich świat nie widzę nic znanego. Żadna ściana jaką mijam, żaden fragment chodnika po jakim chodzę, ani żaden skwer w jakim siadam na ławce siłą rzeczy nie może być tym ze zdjęć. Wszystko to co mnie otacza to nowe życie jakie wstąpiło na wyjałowioną pustynię Muranowa w trwającym ponad 20 lat okresie powojennej odbudowy Warszawy.

C.D.N.

piątek, 10 lutego 2017

Ja - dziecko Muranowa (cz. I)

Niszczejąca przedwojenna kamienica przy Łuckiej 12 w towarzystwie nowoczesnych apartamentowców/fot. autor
Niejednokrotnie przemieszczając się po centrum stolicy przywołuję obrazy z Kongresu Futurologicznego Stanisława Lema – krótkiej antyutopii science fiction. Zgodnie z prawidłami gatunku rzecz ta traktuje o niewesołej wizji ziemskiego społeczeństwa w nieodległej przyszłości. Prócz przestróg dla następnych pokoleń jest też zaskakujący, tonący w oparach absurdu finał. Oto przed głównym bohaterem odsłania się prawdziwy, niepokolorowany środkami psychoaktywnymi świat. Okazuje się, że zamiast zdrowych, pięknych, żyjących dostatnio obywateli państwa X otacza go tłum z trudem zachowujących podstawowe funkcje życiowe kalekich osobników. Bez chemicznej ułudy którą raczą się wszyscy i wszędzie ich ubrania to już nie najnowsze garnitury, a brudne strzępy. Poszczególne części ich ciał i pokiereszowane organy sczepiają niezliczone plastikowe protezy, metalowe zamienniki i podtrzymujące tę chwiejącą się z każdym krokiem konstrukcję druty. Motyw dominacji ciał obcych nad pokiereszowanym ciałem człowieka pojawił się też w zekranizowanej w latach 60-tych nowelce Czy pan istnieje, Mr Jones tego samego autora. Tam czytamy już o konkretnej osobie – kierowcy rajdowym jaki po przejściu niezliczonych wypadków na torze nie wie już sam czy składając się głównie z protez jest jeszcze sobą – człowiekiem o imieniu i nazwisku, czy jest już tylko własnością firmy jaka wraz z kolejnymi wypadkami stopniowo zastępowała swymi wyrobami jego brakujące członki. Poruszając się po Warszawie chcąc nie chcąc ciągnie mnie do tych klimatów. Tych ścian z czerwonej cegły przylepionych plecami do wieżowców. Tych kalekich kamienic podtrzymanych przed zawaleniem się żelaznymi szynami. Tego sąsiedztwa ciała i silnych pasożytów.

Działka w centrum miasta pozostała po dawnym Centralnym Dworcu Pocztowym (z tyłu fragment ul. Chmielnej)/fot. autor
Załamanie rąk nad utraconym ja, a następnie bój o nową tożsamość. Taka była Warszawa tuż po wojnie. Jaki efekt? Mieszanina idealizowanych wspomnień plus entuzjazm odbudowy. Pytania o stosunek sił między miastem umarłym z 1944 r. a efektem jego wskrzeszania. Co tu "swoje", a co wyłącznie szpetną protezą? Dziś znów Warszawa zawieszona między Zakazanymi Piosenkami, a niedzielnym rozmodleniem centrów handlowych. Warszawa piękniejąca w oczach nowymi chodnikami, lecz surowa na tyle by wywalać lokatorów na bruk, bo nikogo to co stare w niej nie interesuje. Warszawa deweloperów i czyhających na zysk cwaniaków. Liczy się tylko nowe. Nowe osiedle, nowy bank, nowy supermarket. Gdyby nie wojna i tak nie byłoby Warszawy późnych lat 30-tych - to oczywiste, lecz z drugiej strony czy miasto w jakim żyję teraz wciąż zasługuje na to samo miano? Może właśnie na podobieństwo wykreowanego przez Lema kierowcy rajdowego Henry'ego Jones'a warszawski jest już tylko niezniszczony Stary Żoliborz, albo Praga, a Centrum z mym rodzinnym Muranowem na czele jest wyłącznie sztucznym ekwiwalentem? Ciałem obcym niezdolnym współistnieć i wysysającym ostatnie soki ze zdrowego ciała?

Nie zawsze zastanawiamy się jak długotrwały i w gruncie rzeczy wciąż jeszcze trwający jest proces przywracania miastu charakteru. By dostrzec jego współczesny obraz musimy mieć czas i dość chęci by zdejmować, bądź nakładać na siebie kolejne klisze z jakich się on dzisiaj składa. Załóżmy, że dysponujemy trzema takimi wirtualnymi elementami i układamy je chronologicznie przed oczyma. Pierwszy zawiera wyłącznie obiekty sprzed 1944 roku, drugi przedstawia tylko budynki zbudowane w latach PRL-u, a trzeci dzieci kapitalizmu powstałe już po 1989 r. Można je też rozbijać na mniejsze interwały np. socrealizm lat 50-tych i wielką płytę. Dopiero nałożone na siebie utworzą znaną nam metropolię.

Stopklatka z reportażu Miasto na wyspach w reż. B. Kosińskiego i J. Dmowskiego. Okolice Pałacu Kultury 1958 r.
W wielu stolicach Europy każda z analogicznie umiejscowionych w czasie klisz przypominałaby po nałożeniu raczej słoje pnia. Środkowe i najstarsze byłyby tym czym wielkomiejskie starówki pełne kamieniczek, pomników i pałacyków. Oplatający je wianuszek bloków to modernistyczne osiedla lat 60-tych i 70-tych, zaś słoje największe, leżące przy brzegach tego wyobrażonego drzewa byłyby błyszczącymi nowością osiedlami klasy średniej na podobieństwo warszawskiego Ursynowa. W naszej stolicy sprawa jest jednak dużo trudniejsza. Kataklizm jakiego doświadczyła w czasie II Wojny Światowej pozostawił puste przestrzenie przede wszystkim w jej ścisłym centrum. Wytworzył gigantyczne wyrwy, zachowując dla potomnych jedynie pojedyncze obiekty minionego świata. Zatrzymał nieliczne ostańce pośród powierzchni na których hulał wiatr. Nakładanie klisz w przypadku Warszawy nie przypomina więc uporządkowanego rozrostu na podobieństwo grubiejącego pnia drzewa, lecz mozolne i długotrwałe łatanie dziur. Przypomina gigantycznych rozmiarów układankę gdzie w miejscu eksplozji kawałek po kawałku stara się zaadoptować nowe.

Stopklatka z reportażu Miasto na wyspach w reż. B. Kosińskiego i J. Dmowskiego. Kilkaset metrów na płn.-zach. od Pałacu Kultury 1958 r.
By ten cudem przywrócony do życia organizm mógł znowu normalnie funkcjonować potrzeba było niezliczonych medycznych zabiegów. Dziesiątek operacji, setek protez i tysięcy metrów nowych dróg jakie na podobieństwo drutów z prozy Lema musiały powiązać z sobą potwornie okaleczone ciało miasta. Ten paradoks widać doskonale na starych filmie krótkometrażowym z 1958 roku (patrz zdjęcia wyżej) gdzie ujęciom budującego się Bemowa, czy Mokotowa towarzyszy dla kontrastu pustka Chłodnej, czy Wroniej. Dla naszych ojców i dziadków ten fakt długotrwałego zaleczania ran jest raczej oczywisty. Sam słyszałem opowieści o dziecięcych zabawach mamy na gruzach dawnego getta, o pustyni jaką prócz nowych, betonowych bloków była jeszcze w latach 60-tych Anielewicza (dawną Gęsia). Sam zacząłem zwracać większą uwagę na chaotyczną wolską zabudowę dopiero niedawno. Chyba wraz ze zmiana charakteru z dzielnicy czysto robotniczej na biznesową. Jest to wszak prostą konsekwencją gwałtownego poszerzania się centrum mniej więcej po roku 2000. Nawet jednostki oporne na obserwacje otoczenia dostrzegają jak daleko zachodzą zmiany na Okopowej, Żelaznej, Złotej. Zbieracze złomu obładowani puszkami taszczący swoje wózki do punktów skupu ustępują miejsca młodym biznesmenom z okolicznych „plaz” i „tałerów”. Łapiący Pana Boga za nogi dzięki pracy w stolicy przyjezdni zasiedlają stare kamienice i bloki na Osiedlu Za Żelazną Bramą. Niedawni ich mieszkańcy, albo wyjeżdżają za miasto, albo opuszczają bezpotomnie ostatnie rudery na Łuckiej, czy Pereca.
Sąsiedztwo przedwojennej i współczesnej architektury. Ulica Ogrodowa/fot. autor
W tym co jest dla wielu wadą można znaleźć z pewnością jeden niepodważalny atut. Warszawa stanowi kategorię sama dla siebie. Jest fascynująca swą innością. Ten chaotyczny miks niszczejących czynszówek, gomułkowskich i gierkowskich bloków oraz nowych konstrukcji ze szkła i betonu to jakiś ponadczasowy i uniwersalny dowód na ludzką zaradność i żywotność. Liczne miasta Europy ucierpiały podczas wojny w większym, bądź mniejszym stopniu, ale w sercu żadnego z nich nie doszło do takiego szaleństwa jak niszczenie getta. Niszczenie z pasją tak metodyczną jak i pozbawioną jakiegokolwiek sensu. Wiele głupstw uczyniono również już po wojnie dokańczając niestety dzieła zniszczenia przy budowie Pałacu Kultury i zmieniając dawne, ludne centrum w plac. Warszawa ma jednak swoich fanów. Nie ma drugiego miasta, które w tym całym chaosie byłoby jednocześnie tak fascynujące. Przeobrażone na tyle, że oglądając zdjęcia Świętokrzyskiej, czy okolic dzisiejszej Jana Pawła z 1939 r. nie rozpoznajemy tych miejsc. Ani budynków, ani ulic, ani sklepów.

C.D.N.

poniedziałek, 6 lutego 2017

Jeszcze jedno wspomnienie z Jerozolimy. Tym razem w formie krótkiego filmu wewnątrz i z zewnątrz Bazyliki Grobu Świętego. Prawdziwe spotkanie cywilizacji.