poniedziałek, 5 grudnia 2016

Dwie drogi Sokólszczyzny


Światopogląd jednostki w warunkach rozpadu społeczności tradycyjnej” Włodzimierza Pawluczuka to jedna z najważniejszych książek, pozwalających zagłębić się w świat problemów tożsamościowych Białorusinów Podlasia w wieku XX. Opisany przez autora dawny system wartości, oparty na niezmienności pracy w równie niezmiennym środowisku żywym i nieożywionym, został wszak bezpowrotnie utracony. Stanowił punkt wyjścia do wkroczenia w nowoczesność, gdzie jednostka decyduje o sobie w stopniu o wiele większym niż w silnie wiążących z sobą małych, autarkicznych grupach. Wtedy na dobre rozchodzić zaczęły się drogi przyszłych sokólskich Polaków i takich jak oni ich prawosławnych sąsiadów.



Na pewno niezastąpioną krynicą wiedzy dla każdego zainteresowanego będzie tu także wielotomowy „Lud białoruski na Rusi Litewskiej: materyały do etnografii słowiańskiej zgromadzone w latach 1877-1905” Michała Fedorowskiego, z jakiego korzystał również Pawluczuk. Materiał obu prac pozwala rozumieć procesy, do jakich z jednej strony doprowadziły wieloletnie zmiany świadomości społeczności katolickiej i prawosławnej, ale i ciąg niesprzyjających wydarzeń ponad ich głowami.
Bo właśnie efektem późniejszych, jakże licznych w wieku XX, dziejowych zawieruch jest to, że dziś białoruska mniejszość w Polsce bije się o przetrwanie wyłącznie w powiatach siemiatyckim, białostockim, bielskim i przede wszystkim hajnowskim. Na północ od Białegostoku bitwa o białoruską tożsamość wśród katolików została już dawno przegrana. Co do tego doprowadziło? Poniżej postaram się przedstawić najważniejsze z przyczyn, zaś pisząc o tytułowej Sokólszczyźnie mam na myśli z grubsza tereny dzisiejszego powiatu sokólskiego.

Zacznijmy od pewnego oczywistego faktu. Podlasie leży na pograniczu białoruskiego centrum życia narodowego, a jednocześnie całkiem blisko silnego żywiołu polskiego. Rzutowało to na ruską ludność tych ziem od bardzo dawna. To jednak nie tłumaczy ostatecznie losów terenów położonych nieopodal Grodna i odwiecznie z nim związanych (Dąbrowa, Sidra). W książce Michała Fedorowskiego znajdziemy sporo cytatów z tych zakątków ziem białoruskich, które znalazły się w późniejszej Republice Białoruś. Ale znajdziemy w niej też niemało białoruskiego świadectwa z terenów dzisiejszego polskiego województwa. Mnie szczególnie zainteresowały rozmowy z mieszkańcami wsi Dryha (Dryga) i Chodorówka (Nowa, Stara) w gminie Suchowola. Widać w nich już chociażby ewidentny wpływ języka polskiego. Od „Mazurów” przejmowano „teraz”, a wyrzucano „kali”, przejmowano „co” a zarzucano używanie „szto”. Działo się to bezwiednie i płynnie dziesiątki lat, co uwidacznia porównanie przykładów gwarowych z okolic Lidy czy Świsłoczy z tymi spod Sokółki. Oto jeden z tekstów mieszkanki Drygi, Pauliny Dzieżko, spisany ok. 140 lat temu przez Federowskiego: Jednaho razu chłopcy zrabili zakład: jedzin każa że pojdzie u nacze na mahiłki. Pryniesie kuostku czaławieczu i nazad na toje samo miesco odniesie. – Nu dobro! Paszou juon a dwanastoj, prynios i pakazau a jeny każuć: „Nu to adniesi teraz nazad”. Juon panuos a jeny nie wieryli, da to paszli nahledam za im. Tak juon zanuos na miesco, aż u tom mamenci jak zrobicie bura, usie kryże pahililisie, mahiły u haru papadnimalisie i taja kuostka zrobiłasie wielka i u haru padniałasie. Tak to juon zawiernuusie, da u nohi z mahiłak i potym z pierepałachu chwareu douho, co aż mało nie umior. Ot jak zakład na licho wywiou.

Co innego treść wywiadów. Świat starodawnych podań, legend pełnych przestróg, istot nadprzyrodzonych, mitów, nieboszczyków, pojawiających się między nami i doradzających z zaświatów, to coś wspólnego dla ruskiego (i nie tylko) obszaru etnograficznego w II połowie XIX wieku bez względu na wyznawaną religię. Pawluczuk, w „Światopoglądzie jednostki…” porównujący katolików z prawosławnymi, zwraca jednak uwagę, że na wsiach katolickich daleko bardziej znacząca była rola Kościoła. Tym większa, im bliżej przełomowego wieku XX. Badacze Sokólszczyzny lat późniejszych, a wciąż jeszcze przed I wojną światową, wskazywali, iż miejscowi katolicy utracili niemal całą spuściznę ludową, jaką Michałowi Fedorowskiemu jeszcze udało się liznąć. Rzecz niepojęta z dłuższej perspektywy historycznej, ale niestety smutnie prawdziwa. Co w zamian? Ostateczne przechodzenie w świat ludowej, nieraz koślawej, niepełnej, ale jednak jednoznacznie katolickiej religijności, łączonej później w oczywisty sposób z polskością. A Kościół rzymskokatolicki poza promowaniem języka polskiego kładł też mocny nacisk na przekazanie słowa Bożego w duchu jedynej i nie współdzielonej z niczym innym prawdy. Tam samym tępił wszystko, co poczytywał za gusła, zabobony, a przy okazji przekazywał wyraźne nakazy i zakazy moralne zgodne z przykazaniami. Nakaz bycia „dobrym katolikiem” jako pewien niepisany moralny wzór zauważali już rozmówcy Fedorowskiego (Paweł Dzieżko, k. Suchowoli): Dauniej Francuzy byli dobrymi katolikami jak my, a teraz tak papsulisie, że tylko samyje masony. Był to powolny proces.

Obecne w etnosie przybywającym na Podlasie ze wschodu wierzenia pogańskie nie zniknęły mimo upływu setek lat. Pomalowane cienką warstwą prawosławnej farbki przetrwały w postaci szeptuch, rzucania zaklęć, mitycznych duchów czy też świętych gajów. Trwałość i koegzystencja takich wierzeń tuż obok prawosławia jest widoczna nawet dziś na Polesiu białoruskim i ukraińskim, a w szczątkowej formie w powiecie hajnowskim. Pobożność ograniczano do pełnego przestrachu mistycyzmu Cerkwi i nieodgadnionej tajemnicy Boga.

O ile na przełomie XIX i XX w. Białorusin – katolik z Sokółki, oraz Białorusin – prawosławny z Bielska dzielili podobny mużycki los niejako w opozycji do „Mazurów”, to trudno było mówić o jakiejś jedności tych dwóch grup. Cytując zapisaną przez Fedorowskiego wypowiedź (z nad Biebrzy): Ruskije trymajuć niby zakon ad Pana Jezusa, papy ich usie żanaty i za toje nie majuć prawa ludziam dawać kamunii rukami a tylko łożeczkaju. (…) Nasza wiera liepsza, bo u nas piekniej u kaścieli na arganach hrajuć i śpiewajuć razam; u nas na abrazach biełyje asoby, a u cerkwi murzatyje.

Wojna miała przynieść dodatkowe problemy. Proste społeczności wiejskie swą wiedzę o świecie czerpały z kontaktów osobistych. Najczęściej w obrębie jednej wsi, a od czasu do czasu od ludzi żyjących w promieniu kilku-kilkunastu kilometrów. Exodus, którego setną rocznicę obchodziliśmy w zeszłym roku, wywrócił tę rzeczywistość do góry nogami. Doświadczenie bieżeństwa, czyli przemieszczenie nieogarnionych mas ludzkich o tysiące kilometrów przy jednoczesnym trwaniu pozostałych na miejscu ugruntowało wśród mieszkańców ziem białoruskich przeświadczenie, że „my to jednak nie oni”. Nie mogła tego zmienić nawet wspólnota języka. No bo skoro MY zostajemy, a ONI wyjeżdżają „do Rosiji”, to jakże mówić tu o wspólnocie? Działo się w to w sytuacji, gdy na Sokólszczyźnie w najlepsze trwał proces przechodzenia miejscowej ludności z poziomu tutejszego – katolika na katolika – Polaka, ale była to wciąż świadomość słabo mierzalna, bardzo płytka i świeża. Obserwacja bieżeństwa (z bliska czy z daleka) tylko potwierdziła wśród białoruskojęzycznych katolików tę dychotomię.

A co z prawosławnymi? Po powrotach możliwa była odbudowa domów, gospodarki, tkanki ludzkiej, ale powrót do harmonii sprzed swoistego końca świata był już niemożliwy. Katolików i prawosławnych dzieliły zupełnie odmienne doświadczenia. Wraz z bałwochwalczym tumultem rewolucji, którego pokłosie przelało się na ziemie białoruskie, przyszły idee wywrotowe i buntownicze, przyniesione wraz z powracającymi a to z Moskwy, a to z Syberii, a to znowuż z Mińska. Na gruncie polityczno-religijnym doszło do zmiany pozycji prawosławnych, którzy znaleźli się w ramach katolickiego państwa polskiego. Tym samym zatrząsł się porządek rzeczy znany od przeszło stu lat, co w oralnej historii międzypokoleniowej oznaczało wyjście poza ramy porządku wiecznego.

Katolicka część białoruskiego etnosu Sokólszczyzny doznała najsilniejszych przeobrażeń już po wojnie. Katolicyzm, odczytywany wyłącznie jako oddawanie czci Bogu i podległość papieżowi, w dwudziestoleciu międzywojennym stał się instrumentem polonizacyjnym, włączającym orbitujące wokół niego grupy w ramy tej samej mesjanistycznej, pełnej martyrologii i miłości do ojczyzny, ideologii. Carat jawił się katolikom z Sokółki jeszcze nie jako wróg śmiertelny, ale „nie-nasz”, a tym samym jako obrońca ruskości we wszystkich jej przejawach. I choć „tutejszość” na Sokólszczyźnie bardzo długo była kategorią najbliższą sercu tak katolików jak i prawosławnych, to jednak owo współdzielenie losu prześladowanej mniejszości z rdzennymi Polakami („Mazurami”) wytworzyło między mieszkańcem wsi sokólskiej i Łomży przyszłą platformę porozumienia, a utrudniało ją w stosunku do prawosławnych.

Kluczowy stał się też element ciągłego strachu przed bezbożnym (od niedawna) wschodem, co w 1919 i 1920 r. stało się realnym zagrożeniem tak dla dalszego istnienia państwa polskiego, jak i dla katolików jako takich. Ponieważ na Sokólszczyźnie trudno było mówić o elicie białoruskiej, zdolnej oddziaływać na masy, a pamięć o dawnych, wspólnych zrywach uległa zatarciu, w obliczu nawały bolszewickiej z 1920 r. nie odnowiono ducha wspólnej walki Rzeczypospolitej Obojga Narodów z Moskalami. Tym co zostało w pamięci i co wtłoczono do państwowej propagandy po zakończonej sukcesem obronie, była raczej Polska jako przedmurze chrześcijaństwa i polskość jako jedyny gwarant przetrwania katolicyzmu. A któryż z prostaczków spod Sokółki życzyłby sobie przyjścia „końca świata” podobnego do tego, jaki spotkał ich prawosławnych sąsiadów? Nikt. Toteż warto było być Polakiem i polskim patriotą, bo tylko to gwarantowało trwanie ich Kościoła.

W największym jednak stopniu o późniejszym charakterze tutejszych relacji zadecydowała efemeryczność Białoruskiej Republiki Ludowej, gdzie białoruskich patriotów katolików bynajmniej nie brakowało. Pierwszy premier BNR Józef Woronko urodził się wszak w Kuźnicy Białostockiej, a wśród powołujących ją do krótkiego życia nie brakowało również pojedynczych mieszkańców tych stron. Po upadku tej inicjatywy przepaść między Białorusinami na Sokólszczyźnie, a tymi z Bielszczyzny, Hajnowszczyzny już tylko rosła, a nie malała. Przyjmując polską optykę prawosławni mogli poczuć się i być odbierani jak piąta kolumna wroga. Niepewna, bo do wczoraj ściśle związana z Moskwą cerkiewną nicią i z czasem coraz pełniejsza elementu wywrotowego. Czy tak było? I tak, i nie. Pawluczuk tłumaczy tę zmianę tożsamościowymi procesami, odmiennie przebiegającymi w głowach jednostek z powiatów katolickich i tych na południe od Narwi, w sposób bardzo przekonujący.

W sytuacji rozpadu dawnej unitarnej społeczności wsi, a przede wszystkim upadku autorytetów lokalnych, pewna część takiej zbiorowości szuka nowych wzorców, nowych celów i nowego sensu. Częściowo mogła i zapełniała tę pustkę nowa religia, a zatem pojawiające się w międzywojniu jak grzyby po deszczu odłamy protestanckie – adwentyści, baptyści, pomniejsze sekty. Orla, Dubicze, Michałowo – tam trafiali na podatny grunt. Częściowo zapełniała ją ostentacyjna ucieczka jeszcze bardziej do wewnątrz, a więc w samo prawosławie – jedyny pewnik w tych niepewnych czasach. Częściowo zaś ukojenie mogła przynieść idea narodowa. Ponieważ jednak emisariuszom idei białoruskiej działanie w nowym terenie, przy mocno odmiennych doświadczeniach, wyniesionych z większych miast, i różnicach językowych, przychodziło z dużym trudem, lepiej było nawiązać do czynników ekonomicznych. Stąd właśnie rosnące niemal z każdym rokiem poparcie dla Hromady i Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. Walka o coś abstrakcyjnego nie mogła porwać tłumów, ale już walka o społeczną sprawiedliwość, rozumianą jako równy status materialny każdego człowieka, dawała autentyczną nadzieję. Stąd też w latach trzydziestych na Podlasiu zaroiło się od komórek KPZB.

Podczas gdy takie procesy zachodziły w powiecie bielskim i hajnowskim, katolicka ludność białoruska nie podzielała dylematów egzystencjalnych swych braci. Na Sokólszczyźnie przejście odbyło się płynnie. Ze społeczności tutejszej – zapisanej jako katolicy, ale pełnej więzi z dawnym światem, stała się wpierw jednoznacznie katolicka, by w spisach powszechnych z lat 1918-39 określać siebie już jako polska. Pustka pojawiła się na krótko i została błyskawicznie zastąpiona kultem Matki Boskiej oraz żarliwą i pełną posłuszeństwa modlitwą do Pana Jazusa. Przejście było o tyle łatwiejsze, że nikt nie kazał mużykom spod Korycina stać się nagle „Mazurami”, czy przyjąć ich język. Nie było to konieczne, ponieważ także „Mazurzy”, a więc polskojęzyczna ludność Łap czy Moniek, aspirowali do zjednoczonej w katolicyzmie polskości. Polskości, a więc czegoś ponad podhalańską góralszczyzną, kurpiowszczyzną, czy znowuż lokalnym, wciąż tak różnym pod względem językowym, kolorytem Dąbrowy czy Nowego Dworu.

A może w ogóle problem, nad którym się tu zastanawiamy, jest jakąś wydumką środowiska białoruskiego? Może, jak twierdzą dziś wyjątkowo mocno piętnujący każde nawiązanie do białoruskości, a nade wszystko coraz liczniejsi, nacjonaliści z Sokółki, mowa prosta to nie gwara białoruskiego, a tutejsi katolicy byli tak naprawdę Polakami od zawsze? Proponuję znów sięgnąć do Fedorowskiego i oddać głos samym mieszkańcom tych stron. Jan Dzieżko, Dryga: Mazury, co za rekaju na Polszczy, czasto śmiejućsie z naszych ludziej, co chodziać u każuchu i świci i nazywajuć nas Rusinami, Kapuśniakami, ale jeny samy nie lepszyje, bo na ich nie zabaczysz innaho adzienia jak kupczo, a swaho nie wyrablajuć, bo ich kabiety hultajki.

Tym, co pozostało jeszcze jako świadectwo dawnego pochodzenia, stały się nazwiska mieszkańców oraz właśnie język prosty. Jeszcze jedno zagranie historii – tym razem semantyczne – która dorzuciła niejeden kamyczek, by sprawę samoidentyfikacji ludności tych ziem ułatwić (utrudnić?). A cóż to znaczy „po prostu”? To znaczy po żadnemu. Prosty znaczy ubogi. Nie szła za tym żadna potencjalna wartość. Pawluczuk zauważa, że już przed wojną młodzież Sokólszczyzny starała się mówić przede wszystkim po polsku. Nie znaczy to, że nie rozumiała albo nie umiała mówić po prostemu (a mówić tak umiał również urodzony dużo później ks. Jerzy Popiełuszko), ale równała do katolików zza miedzy, czyszcząc i tak już bardzo oczyszczoną w zachodnich regionach powiatu gwarę z białorutenizmów.

Efektem było wypchnięcie jakiejkolwiek białoruskości poza świadomość mas, gdyż te tkwiły w coraz mocniej sadowiącej się polskości. Ponieważ jednak Rzeczypospolita w ówczesnych jej granicach pozwalała chcącym i ochotnym uczyć się, pracować i podróżować do Wilna czy do pobliskiego Grodna, toteż życiodajne płyny narodowego odrodzenia płynęły w latach 20. i 30. XX w. również na Sokólszczyznę. Były to może strumyczki małe i dość wyobcowane, ale jednak dające nadzieje, że walka nie jest jeszcze stracona. To właśnie w zderzeniu z tymi centrami białoruskiego, katolickiego żywiołu rodziły się wśród tych nielicznych jednostek pytania o to, co naprawdę „rodne”.
Prócz wspomnianego już premiera BNR Józefa Woronki warto wspomnieć działających w międzywojniu poetę Franciszka Hryszkiewicza z Suchowoli, księdza i działacza białoruskiego Franciszka Hrynkiewicza oraz jego brata Stanisława, a także wiele piszącego o białoruskich sprawach Dominika Aniśkę ze Słojnik. Postaci te prócz pożądanych cech przypominały jednak nie Kostusia Kalinowskiego z Mostowlan, praojca późniejszej Białorusi, prędzej pewien zaczyn, samotne jaskółki, don kichotów, przyjmowanych przez większość dość obojętnie.

Państwo polskie nie ułatwiało zadania, patrząc na język białoruski w Kościele katolickim podobnie jak dziś na język białoruski w urzędach patrzy Republika Białoruś. Wojna o dusze nie znosi kompromisów. I tu ich być nie mogło.Tyle że nawet przy tak niesprzyjających warunkach i nierównej walce o odrodzenie narodowe prawdziwa katastrofa miała dopiero nadejść. Wraz z fizyczną eliminacją elity białoruskiej w BSRR przez Józefa Stalina, II wojną światową i ponowną zmianą granic katolicka Sokólszczyzna została w 1945 r. odcięta tak od Wilna, jak i od Grodna. Nie mając już innych wzorców niż polskość, białoruskojęzyczni katolicy utracili alternatywę. Zakrawa na ironię losu, że to co ostatecznie przypieczętowało polskość na Sokólszczyźnie przyszło zatwierdzone rękami Sowietów – ruskich, których tak się obawiano. Panbiałoruski ruch w PRL, obejmujący prawosławnych i katolików, stał się od tej pory abstrakcją. Nie takie były życzenia nowych komunistycznych włodarzy Warszawy i Moskwy, zbyt wiele zaszło też w ciągu tych pięćdziesięciu lat, by można to jeszcze jakoś odwrócić. Prawosławni zostali zepchnięci do białoruskiego narożnika niejako siłą rzeczy, choć i tu udało się licznej grupie przejść do obozu Polaków-prawosławnych, ale już katolicy takich dylematów mieć nie mogli.

Rozpad społeczeństw i ich atomizacja, jaką niesie z sobą nowoczesność, każe pytać o korzenie. Jednostki, które w XXI wieku zaspokoiły pierwotne potrzeby piramidy Masłowa, dziś odkurzają stare dokumenty, grzebią w księgach parafialnych, wspominają słowa dziadków. Poszukiwania to całkiem ciekawe i kto wie, kogo w przyszłości jeszcze zaskoczą.

(tekst pochodzi z miesięcznika "Czasopis", nr 5/2016)