sobota, 6 stycznia 2018

FESTUNG POLEN jednak dziurawa?



W ostatnich latach nad Wisłą padło wiele słów o priorytecie bezpieczeństwa Polski i Polaków nad unijne dzielenie się uchodźcami. Począwszy od schyłkowej Ewy Kopacz jaka liczyła na przypodobanie się prawicowym wyborcom na ostatnio coraz mniej zdecydowanego nie wpuszczać nikogo z tej puli premiera Morawieckiego. Ten upór dobrze wyglądał w mediach i uspokajał przerażonych widmem zamachów Polaków. Wszak to nie fali Ukraińców z naszego kręgu kulturowego bał się statystyczny Kowalski ale "Ahmedów" i "Muhammadów".


Bezsensowność tego uporu widać jak na dłoni nie dlatego, że koszty finansowe/wizerunkowe jakie się z tym wiążą przewyższą jakiekolwiek zagrożenia. Widać je np. w warszawskiej codzienności A.D. 2018. To czego nie załatwi porozumienie z Brukselą załatwia rynek. Zdziwienie statystycznego Seby z Bemowa zamawiających coś na ząb w UberEats, albo Pyszne.pl musi być coraz większe. Przecież mieliśmy nie wpuszczać "ciapatych", więc jak to się dzieje, że Mcdonalds'a albo sushi dowożą na swym skuterze/rowerku już niemal wyłącznie nieznający ani słowa po polsku śniadzi mężczyźni? Dlaczego pociągi kursujące z centrum miasta do Falenicy są pełne rozmów po bengalsku? Gdzie ta "Polska Twierdza" jaką wieszczyła w swych patriotycznych memach polska gimbaza? Otóż to nie Tusk (zdrajca) i nie Verhofstadt (albo inna Merkel) "kalają" polską ziemię sprowadzaniem muzułmanów, a cierpiący na niedostatek siły roboczej kapitalistyczni krajanie.

Rynek nie znosi próżni, a ponieważ coraz chętniej imigrujący na Zachód Ukraińcy nie są w stanie zalepić dziur w wielu branżach toteż na hurra sprowadzamy do Polski tysiące obywateli Indii, Bangladeszu i Nepalu. Polecam najnowsze informacje na ten temat, a mieszkańcom dużych miast po prostu rozejrzenie się wokół siebie. Nasi łowcy głów sami proszą się o tamtejszych cieśli, dekarzy, czy fizycznych. Czas chyba by tkwiący w jakiejś absurdalnej bańce mydlanej Polacy pojęli, że fakt ich własnej imigracji na Zachód (Kali ukraść - dobrze) i analogicznych trendów w Syrii, czy właśnie Bangladeszu to element większej całości. Świat już nigdy nie będzie taki jak był, bo też zbyt wiele czynników łączy jego dawniej odległe strony. XXI wiek stoi pod znakiem przemieszczania się za chlebem olbrzymich mas ludzkich i buntowanie się przeciwko temu jest buntowaniem się przeciw temu, że pada deszcz. Polacy wyjeżdżają do Norwegii, Meksykanie do USA, Keralczycy do krajów arabskich, Chińczycy do Senegalu, Afgańczycy do Szwecji, mieszkańcy Mozambiku do RPA. Nie w tym rzecz czy to dobrze, czy to źle. Tak po prostu jest a proces ten będzie się nasilał. Na całym globie. Ludność z peryferiów ucieka do centrów. Czy to w skali krajowej (prowincja - duże miasta), czy to międzynarodowej (Trzeci Świat - Pierwszy/Drugi Świat).

Ważne by polski rząd myślał już raczej nad uniknięciem błędów Francji, czy Belgii w adoptowaniu mas ludzkich, a nie nad butnym odrzucaniem kilkudziesięciu tysięcy uchodźców z Bliskiego Wschodu. Nie chcieliśmy przyjąć nikogo z tysięcy autentycznie potrzebujących pomocy uchodźców z rozwalonej wojną Syrii i Iraku, mimo iż tysiące z nich to chrześcijanie, w fali z 2015 roku było mnóstwo rodzin z dziećmi, ich związki kulturowe z Europą są wielowiekowe, a poziom wykształcenia stosunkowo dobry? Ok. No to zamiast tego w 2018,2019,2020 wolny rynek sam sprowadzi tu tysiące muzułmanów z niepogrążonych w wojnie Bangladeszu/Indii. Do tego samych młodych mężczyzn, z zerowymi związkami kulturowymi z Europą (prócz kolonialnej przeszłości), z dołów społecznych, przeważnie niepiśmiennych. Ekstra.

Przyjmując w 2015 naprawdę symboliczne kilkadziesiąt tysięcy (niechby to było i 100 000) przybyszów mogliśmy zyskać wdzięczność potrzebujących, nawiązać do pięknej tradycji Rzeczypospolitej jako azylu i niejako spłacić długi zaciągnięte w trudnych czasach komuny, wojen czy rozbiorów. Zamiast tego będziemy mieli obojętność z trudem odnajdujących Polskę na mapie mieszkańców Azji Południowej wśród których niemal 100% to imigranci ekonomiczni. W dodatku krótkowzrocznym posunięciem zaprzeczyliśmy własnym chrześcijańskim korzeniom i historii. Smutne to, bo w dłuższej perspektywie zostanie to pamiętane, a o nas zaświadczy raczej jako o niepewnych własnych mocy asymilacyjnych i jako dowód słabości, niż potwierdzenie statusu dumnych potomków wielonarodowego państwa.

środa, 20 grudnia 2017

To nie życie tylko jego iluzja (DONBAS-UKRAINA)

Zniszczony most w Stanicy Ługańskiej. Widok na pierwsze pozycje Milicji Ludowej ŁNR

1.Porzucone dzieci Moskwy


W stolicy Donieckiej Republiki Ludowej (DNR) wieje pustką. W porannych godzinach szczytu korkiem są już trzy samochody w linii. Na chodnikach podobnie: parę twarzy wykrzywionych papierosem wypalanym w oczekiwaniu na marszrutkę - (niemożliwie ciasny mikrobus), parę eleganckich osób śpieszących do urzędów, nieliczne otwarte sklepy i kioski. Kilkanaście stopni na plusie w listopadzie przejęto by z zadowoleniem tak u nas jak i w każdym regionie Ukrainy także to nie aura wygania stąd ludzi. Miejscowi mówią, że wiosną czy latem z zapełnieniem ulic milionowego Doniecka bywa wcale niewiele lepiej. Rzecz w wojnie w jakiej wciąż grzęźnie to dawniej mające tak dobre perspektywy rozwoju miasto. Połowa jego mieszkańców mieszka w innych częściach Ukrainy, bądź w Rosji. Na placu Niepodległości, czy ulicy Uniwersyteckiej rzuca się w oczy przede wszystkim brak młodzieży, jakiej pełno widziałem w kontrolowanym przez państwo ukraińskie Charkowie. Chlubnym wyjątkiem zdaje się być tylko bulwar Puszkina, czy miejscowy fastfood. Nie znaczy to, że młodych ludzi nie ma zupełnie, ale jeśli już to dominuje młodzież szkolna. Dwudziestolatków w sile wieku i z wykształceniem, a więc jednostek najbardziej atrakcyjnych dla przyszłości każdego społeczeństwa jak na lekarstwo. Ile ludzi mieszka w Doniecku dziś ciężko stwierdzić, ale ślepy zauważyłby iż o wiele mniej niż podczas Euro 2012.

W Donbasie alternatyw jest bowiem mało: jeśli nie tworzysz wąskich kadr polityczno-administracyjnych separatystycznych republik, to albo idziesz do wojska, albo do działających jeszcze kopalń węgla. Czy dziwić się, że nawet niechęć do banderowskiego nacjonalizmu nie wzbrania przed przyznaniem, że na Ukrainie jest lepiej? Jeśli nawet nie zamożniej to chociaż weselej, głośniej. Ten gwar i śmiech to właśnie młodzi ludzie Kijowa, Lwowa, czy Zaporoża. A Donbas zdaje się stać emerytami.

Doniecka ulica z fląga DNR
W republikach ludowych żyje się ciężko, bo też poza podgryzającą się wzajemnie kastą władzy, większość ich obywateli jest w stanie ledwie zaspokajać tylko te podstawowe potrzeby piramidy Masłowa. Donieck na tle pozostałych miast i miasteczek kontrolowanego przez separatystów regionu to i tak stolica kulturalna  mamiąca przechodniów reklamą przedstawień teatralnych, cyrkiem czy baletem. Mało kogo jednak na to stać, a okazjonalne koncerty trzeciorzędnych gwiazd z Rosji raz na pół roku trudno uznać za atrakcyjny program artystyczny. Można jednak trafić dużo gorzej. Sąsiedni Ługańsk – stolica bliźniaczej Ługańskiej Republiki Ludowej (ŁNR) już przed wojną miał opinię podłego miejsca zamieszkanego przez marines społeczny i kryminalistów. W Doniecku brakuje może i tego wielkomiejskiego gwaru, ale w Ługańsku jest już po prostu śmiertelnie cicho. Antyukraińska rewolta z 2014 roku dała mu niewątpliwy awans co do statusu, ale i wyludnienie gorsze od donieckiego. Sąsiad ŁNR ma chociaż parę reprezentacyjnych budowli, stadion, czy wielkomiejski rozmach. Ma czy raczej miał „swojego” Rinata Achmatowa jaki łożył na jego rozwój i prosperitę. Ługańsk, czy też podług mieszkańców Doniecka „Łahańsk” (od ros. „zostawać w tyle”) nie ma nawet tego. Mimo to Donieck nie kipi energią ani optymizmem. Mężczyzna w średnim wieku spotkany w kantorze przy wymianie niechcianej hrywny wyłożył mi wszystko dostatecznie jasno: „Rosja zamieniła nas na Krym. To tu trzy lata temu były największe zgromadzenia i to tu żyła russkaja wiesna (ruska wiosna). Dziś niby mamy wszystko to co tam: tablice rejestracyjne, walutę, strefę czasową. Tylko nie rosyjskie paszporty”.

Doniecka ulica i miejscowa propaganda
2.Mała donbaska stabilizacja

Każde społeczeństwo przeżywające okres politycznego zamętu stara się dążyć do przywrócenia pewnego status quo ante. Jeśli nawet nie oczekiwanej, całkowitej stabilizacji to choćby jej mirażu w wydaniu wojennym. Tym zdają się być przejęte przez donbaskie republiki państwowe supermarkety. W Ługańsku taką rolę spełnia sieć Narodnyj (Ludowy), zaś w Doniecku Pierwyj Respublikanskij (Pierwszy Republikański). A jeśli normalność to oczywiście w parze z nowoczesnością. W obu znacjonalizowanych przedsiębiorstwach można wyrobić sobie karty lojalnościowe uprawniające do korzystnych zniżek, w sklepach gra wesoła muzyka, półki kuszą przecenami, a prócz rzeczy podstawowych nie brak i asortymentu luksusowego. Nie da się jednak nie zauważyć, iż kupujących nie jest wielu, a jeśli już faktycznie ktoś kręci się pomiędzy półkami to dominują starsze kobiety w paltach z poprzedniej epoki łowiące okiem najtańsze twarogi, kefiry, czy ziemniaki. Kto kupuje te sery pleśniowe, kawiory i salami doprawdy nie wiedziałem. Zapewne ludzie władzy jakich opancerzone samochody z przyciemnianymi szybami widać niekiedy na ulicach miasta. Ten miraż normalności tworzą też enklawy relaksu i zieleni. W Doniecku, na odnowionych bulwarach czy nabrzeżu rzeki Kalmius spotykają się zakochani, a między obwoźnym stanowiskiem z gorącą czekoladą spacerują mamy z dziećmi. Spaceruje każdy kto pośród wszechobecnych wojskowych pragnie oddechu od wojny. W ścisłym centrum miasta nie słychać moździerzy, ani kałasznikowów – to już naprawdę wiele. Co najwyżej dalekie, złowieszcze grady, ale i to przeważnie dopiero ciemną nocą gdy trwa godzina policyjna, a frontowe zmagania zyskują nową dynamikę. Za dnia można jeszcze poczuć się w miarę swobodnie. Mimo, iż przedstawicielstwa ukraińskich banków, sieci komórkowych, witryny z zachodnią biżuterią czy konfekcją są zamknięte na cztery spusty, to połowa lokali i sklepów jednak działa. Gdzieś zmienił się właściciel, gdzie indziej wyjechał szef, ale został jego zastępca. Ktoś stracił, a ktoś zyskał - życie.

Centrum Doniecka ma też pewien osobliwy łącznik między starym, a nowym – restaurację serwującą cheeseburgery, frytki, chrupiące kurczaki, napoje chłodzące i słodkie koktajle. Gdy pierwszy raz odwiedziłem podwoje DonMaca zauważyłem, że każda jego część od umiejscowienia frytkownic po kasy wygląda dokładnie tak samo jak w najpopularniejszej sieci fastfoodów na świecie. Podobieństwo to żaden przypadek. Gdy w 2014 roku niemal każde zachodnie przedsiębiorstwo w pośpiechu zamykało interes w opanowanym przez rebeliantów Donbasie nie zwlekał również symbol amerykańskiej obecności na tej górniczej ziemi. Doniecki Mcdonalds co prawda przestał istnieć, ale luka na rynku pozostała. Cóż było robić? Ponieważ pieniądze nie śmierdzą toteż ten i pozostałe oddziały otwarto wkrótce pod zmienionym szyldem. DonMac jest zatem kwintesencją schizofrenii w jakiej żyje to miasto. Szczyci się wybudowanymi przed Euro 2012 budynkami i stadionem Szachtara, ale jednocześnie deklaruje dumę jedynie z czasów sowieckich. Chwali się dwujęzycznym ukraińsko-rosyjskim charakterem państwa, lecz posługiwanie się mową Szewczenki w przestrzeni publicznej jest równie absurdalne i ryzykowne co np. używanie polskiego. Sławi się tu wielkomiejski charakter Doniecka i wyśmiewa po cichu prowincjonalny Ługańsk, ale gości dokładnie tych samych artystów z Rosji okresowo robiących tournee po Donbasie i cierpi te same niedostatki uwagi i akceptacji świata co sąsiad.

Doniecki DONMAK- i swojsko i amerykańsko...
3.Niet mirnawa nieba (bez spokojnego nieba)

Zupełnie inna sytuacja i nastroje niż w miarę normalnym centrum panują w dzielnicy kijowskiej, albo Starej Putiłowce. Tam miejsc wypoczynku prócz zniszczonych ławek przed blokami zwyczajnie nie ma. Są to strony Doniecka bezpośrednio zagrożone ostrzałem z regionu donieckiego lotniska. Niekończący się bój w jego ruinach niepokoi przede wszystkim emerytów zamieszkujących przeraźliwie smutne osiedla z wielkiej płyty tych południowo-zachodnich przedmieść miasta. Większość z podwórek robi wrażenie kompletnie wyczyszczonych z ludzi przed czterdziestką. Zostają tu ci, którzy ani nie mają dokąd, ani po co już się udać. Klucząc tak między zaułkami dzielnicy dostrzegłem nieliczne postacie: paru jednolicie ubranych pracowników służby oczyszczania miasta pakujących zwiędłe liście w czarne worki, dwie kobiety w średnim wieku czekające na autobus na przystanku, a na tyłach bloków trzech starszych jegomościów z butelką wódki. Tuż koło budynku szkoły mieścił się też ewidentnie dawno już nie odwiedzany, odrapany, rdzewiejący plac zabaw. Zapewne nie wyglądał pięknie ani za Kuczmy, ani Janukowicza, ale teraz był już kompletnie nieprzydatny. Od lata 2014 roku niemal nieprzerwanie słychać tu wymianę ognia, więc trudno o bezpieczną zabawę w miejscu gdzie w każdej chwili może trafić zbłąkany pocisk. By mieć pełny obraz donieckich realiów najlepiej skorzystać z komunikacji miejskiej.

Mi w pamięć zapadła podróż autobusem linii 10. Wsiadłem doń na ludnej ulicy Uniwersyteckiej, niemal naprzeciwko centralnego pomnika Lenina. Autobus był pełen, a dla mnie ledwie starczyło miejsca przy drzwiach. Wedle ogólnie przyjętego zwyczaju pasażerowie podają do przodu symboliczne 8 rubli od kolejnych chcących skorzystać z usługi. W bilety nikt się tu nie bawi toteż podróż przebiegała bez zbędnych przerw. Kierowca zdawał się w ogóle nie patrzeć kto z wsiadających zapłacił i znudzonym wzrokiem omiatał dobrze znaną trasę. Im dalej na północ tym luźniej w autobusie, a samochodów i otwartych sklepów za oknami coraz mniej. W końcu zostałem sam. Mijaliśmy poorane pociskami chodniki i wypalone magazyny. Rozklekotany autobus zawrócił tuż przed położonym w poprzek drogi betonowym filarem, czy też kolumną. To prowizoryczna pętla wojenna – blokpost strzeżony przez kilku wojskowych. Wjazd na położony nad torami kolejowymi wiadukt był już niemożliwy. Dziś to po prostu już niebezpiecznie blisko frontu. Przeszedłem na drugą stronę prospektu Kijowskiego by dojść możliwe blisko kolei. Minąłem zupełnie zdewastowany zakład przemysłowy gdzie kręcili się bojownicy DNR. Starałem się nie wyróżniać strojem już od pierwszego dnia. Moja niebieska, ortalionowa kurtka, adidasy, dżinsy i kaszkiet zlewały się całkowicie z donieckim tłumem. Tu nie ma hipsterów, nowobogackich dodatków, ani jakiejkolwiek ekstrawagancji. W ubiorze, otoczeniu oraz przede wszystkim w głowach mieszkańców dominują lata 80-te. Przebrzmiała sowieckość jako raj utracony.

Za zniszczonym zakładem dostrzegłem osmaloną ostrzałem bramę. Krótko po tym jak zrobiłem jej zdjęcie wyskoczyło zeń dwóch wojskowych z kałasznikowami. Po krótkiej wymianie zdań i oglądzie dokumentów zrozumieli, że nie jestem zbłąkanym, ukraińskim szpiegiem. Przyfrontowe napięcie nie pozostawia jedna obojętnym. „Często tu strzelają?” – pytam. „Codziennie. Zobacz po domach.” Niski blondyn obracał się zgodnie ze wskazówkami zegara by wskazać palcem na niewidoczne z tego punktu widzenia obiekty. „Tam trafili blok mieszkalny tydzień temu, dwa tygodnie wcześniej strzelali z gradów po osiedlu, a koło ulicy widziałeś też pewnie wypalone magazyny”. Nawet podczas tej krótkiej rozmowy słyszalne były stłumione odgłosy wybuchów. Ciężko rozeznać się czyjego autorstwa. „Teraz to i tak jest nic. Przyjechałbyś tu po zmroku to byś dopiero zobaczył. Ledwo słońce zajdzie to się dopiero zaczyna kanonada. Jak oni chcą żeby ludzie chcieli powrotu Ukrainy skoro co dnia po nich strzelają? Starsi, dzieci...Zapytaj tu kogokolwiek co sądzi o Ukrainie i czy chciałby jej powrotu. Powrotu do tych którzy ich zabijają? Nigdy. Zdjes’ niet mirnawa nieba”.

Blok w rejonie kijowskim Doniecka
4.Stanica Ługańska

Donieckie ulice są pełne flag, plakatów propagandowych oraz afiszy DNR. Czy to z braku reklamodawców chcących zapełnić puste billboardy, czy to by pogłębić wiarę w nieuchronny sukces młodej republiki – trudno powiedzieć. Fakt, że połowa z nich to cytaty, bądź portrety Aleksandra Zacharczenko, a druga połowa życzenia z okazji rozlicznych dat: dnia nauczyciela, dnia górnika, dnia miasta itp. Ponieważ ani zeszłomiesięcznych, ani nawet wiosennych plakatów nikt nie zdejmuje to można odnieść wrażenie, że powyższe święta albo trwają cały rok, albo raz zawieszone dowody pamięci wyczekują przyszłorocznej okazji. W Ługańsku gdzie do niedawny Gława Riespubliki nie cieszył się specjalną popularnością unikano ostentacyjnego rozwieszania jego podobizny. Reszta zaś przypominała politykę sąsiada: żołnierze Wojny Ojczyźnianej razem z bojowcami Milicji Ludowych ŁNR, plakat sławiący rodzinę jako podstawowe dobro republiki, bądź grafika przedstawiająca nowe państwo jako bezpieczny dom. Nic tylko mieszkać i pracować.
Sam wjazd na teren ŁNR z przyfrontowej Stanicy Ługańskiej był prostszy niż myślałem. Służba Bezpieczeństwa Ukrainy i beze mnie cierpi na nadmiar pracy. Codziennie tłumy mieszkańców dawniej jednolitego obwodu ługańskiego przechodzą przez kontrole przed mostem na rzece Siewierskij Doniec i docierają na teren separatystów. Nawet zbłąkany podróżnik nie wywołuje w młodych żołnierzach żadnych emocji. Wbijają pieczątkę punktu kontrolnego Stanica Ługańska i nic więcej ich nie zajmuje. Nie chcą ani zadawać dodatkowych pytań, ani zabierać na stronę celem sprawdzenia bagażu. Byłem tym dość zaskoczony, ale czy dziwić się ich obojętności przy kolejkach jakie dzień w dzień zastają tam już o bladego świtu? Ci żołnierze szli tu z myślą o odzyskiwaniu utraconego przez państwo ukraińskie terenu, a miast tego siedzą pół dnia w ciasnych kontenerach wypełniając bezsensowne karteczki. Bezsensowne, bo po pół godzinie odbierane przez innych wojskowych w drugiej kolejce. To jednak też pokaz siły – kto wie czy nie będącym celem samym w sobie. Codzienny biurokratyczno-wojskowy teatr dla setek, a z czasem tysięcy szarych, smutnych, starszych ludzi, których cieszy gdy kolejka porusza się szybko i którzy z pokorą wyczekują przyzwalającego kiwnięcia kolejnych szeregowców. Taszczą ze sobą pakunki, wózki, rowery obładowane zakupami, a pomiędzy nimi przemykają tak szarzy jak oni sami handlarze. Moje sąsiadki kupiły od rumianej baby czosnek i cebulę. Po kilogramie najmniej, bo towar już zapakowany i zważony. Po cichu przeliczając hrywny na ruble sprawdzały czy zakup się opłaci. Przeważnie tak, bo w ŁNR drożej niż w Stanicy, czy Bachmucie. Lecz wtem kolejne poruszenie – kolejne trzy kroki do przodu. Walka bark w bark zakończone dłuższym przystankiem. Miejscowi nie mieli złudzeń. Na przekroczenie "granicy" potrzeba 4-5 godzin.

„Co, przyszliście się nażreć, tak? Nasze zapasy wyjadać? Bo wy z Ługańska więc możecie – tak? Tylko, że ja jestem u siebie. To wy tu jesteście gośćmi, bladź” – język ukraiński rozbrzmiewał w karcąco-drwiącym tonie młodego, ukraińskiego wojskowego niemal jak oręż. Był ostentacyjnym podkreśleniem swej własnej wyższości, a nade wszystko bezsilnej frustracji. Jego adresatami byli wszak niemal w 100% emeryci jacy nie mogli prezentować militarnego zagrożenia, ale stanowili jedyną w tych warunkach możliwość wykrzyczenia swej niechęci tej „drugiej stronie”. Ponieważ niektórzy z zebranych zaczęli coś mu po cichu odburkiwać oficer obficie klnąc nakręcał się niepotrzebnie wyrzucając z siebie tyrady o „zdrajcach” i sługusach „moskali”. Większość służących tu Ukraińców nie wyżywała się jednak na nikim. Po pierwsze dlatego, że sami pochodzili z różnych regionów wielkiego i różnorodnego państwa, a po drugie dlatego, że nie sposób budować zaufanie dla sił zbrojnych państwa planującego odzyskać rząd dusz w regionie takim łajaniem. Po ok. trzech godzinach od opuszczenia marszrutki jaka przywiozła mnie tu z Charkowa ostatecznie pożegnałem się z pracownikami SBU. Odprowadzały mnie ostatnie odgłosy kłótni o pierwszeństwo w kolejce, niecierpliwe popędzanie jednych przez drugich i gromkie „nazad!” wojskowych cofające zbyt ochoczo prących do przodu.
Olbrzymia kolejka na punkcie kontrolnym Stanica Ługańska
5.Most

Wzajemny ostrzał strategicznych nabrzeży Dońca odbił się na moście stanowiącym dla Ługańska jedyne wyjście na północ. Ucierpiał odcinek najbliższy pozycjom SBU. Dziś przejście nań jest możliwe tylko dzięki pokonaniu chybotliwej, drewnianej kładki. Nad kładką powiewały dwie niebiesko-żółto- czerwone flagi ultra-prawosławnego kozactwa dońskiego oraz jedna czerwona z sierpem i młotem. Dysonans? Jak widać nie raził bojowników. Przechodząc nieco zbyt szybko przez pierwsze stanowisko kozaków nieopatrznie zwróciłem ich uwagę. W rękach trzymałem telefon. Ktoś musiał im donieść, że ja nie stąd. „Stoj! A ty chtooo?!”. Na nic zdały się me tłumaczenia o uprzednim kontakcie z urzędnikami w Ługańsku.

Zlecieli się wyżsi rangą atamani. Potężny brodacz w futrzanej czapie i twarzą naznaczoną czerwonymi od poparzeń plamami nakazał trzymać mnie na moście dopóki nie przyjedzie ktoś z Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa (MGB ŁNR). Siedząc tak na niewygodnym pieńku z czasem wdałem się w rozmowę z pilnującym mnie młodym bojownikiem. Właściwie to on pierwszy zagadał. „Co się mówi o tej wojnie w Polsce? Jakie są opinie o Ukrainie i o nas”? Starałem się przetłumaczyć, iż w tej chwili najwięcej jest obojętności i niewiedzy. Uwaga mediów spadła na co innego. „Spójrz wokoło siebie. Widzisz tutaj te babcie z karabinami i dziadków obwieszonych granatami? No przecież wszyscy to terroryści! Ukraińcy przekonują, że nawet dzieci tu strzelają do ukraińskich żołnierzy. Widzisz gdzieś ich?” – kozak uśmiechał się przy tym drwiąco. Starałem się nieco zmienić temat i zapytać o sytuacje na moście. „Już trzy lata jest to nasz dom. Strzelają prawie codziennie. Latają tu dronami w te i we w te. Wypatrują, ale wiele z tego nie ma.” „Zbijacie je?” Chłopak zaśmiał się pokazując na broń: „Czym? Kałasznikowem?”

Po trzech godzinach bezowocnego oczekiwania na urzędników z Ługańska zlitowano się nade mną i zaproszono do środka zadaszonego domku. Lekki mróz i siąpiący deszcz zniechęciły aktualnych decydentów mego losu do frontowej praktyki. Dwuizbowa kwatera zdała się dużo obszerniejsza wewnątrz niż na pierwszy rzut oka. Prowizoryczny kominek, świeżo narąbane drewno, kuchenka gazowa, stół, nad nimi prawosławne ikony, tekst przysięgi kozackiej, a na tyłach podwójne prycze jako sypialnia. „Chcesz barszczu?” Kiwnąłem głową. Izba zapełniła się jedzącymi. Nie mogło obyć się bez symbolicznego kieliszka, kochanej bez względu na frontową przynależność słoniny (sała) oraz słodkiej cebuli. Niemal każdy blokpost posiada też swoją maskotkę. Swoje psy, czy koty mieli ukraińscy wojskowi pod Sewierodonieckiem, Słowiańskiem i tak było też tutaj. Dwumiesięczny szczeniak szczekał zawzięcie ilekroć mnie zobaczył wywołując wśród bojowników huragany śmiechu „Wie kto tu przeszedł szpiegować! Brawo mały! Maładiec!”

Ten z początku niebezpieczny epizod zakończyło wieczorne przesłuchanie w MGB ŁNR. Dwóch oficerów przeglądało mój paszport z zaciekawieniem. „Wie pan…Tu jest naprawdę dużo dywersji i musimy dmuchać na zimne. Wojna trwa. Naprzeciwko stoi pomnik obrońców ŁNR postawiony ledwie w zeszłym roku. Już trzykrotnie usiłowano go wysadzić”. „Kiedy? Po zmroku?” – zapytałem. „Oczywiście, nocą. Zdalne odpalanym ładunkiem. Na szczęście konstrukcja jest na tyle solidna, że nic poważnego się nie stało, ale to najlepszy dowód na to, że lepiej uważać. Sytuacja jest tym trudniejsza, że wroga nie sposób rozpoznać. Może wyglądać tak jak my, mówić tak jak my, a nawet przyczepić do kurtki wstążkę Św. Jerzego. I co z tego? To o czymś świadczy?” W duchu przyznałem rację. Podobnie zresztą jak czarno-czerwone emblematy ewentualnych dywersantów drugiej strony.

Pomnik sławiący bohaterów walki o Ługańską Republikę Ludową (postawiony w 2016 r.)

6.Rebelia marginesu

Warto tu dodać, że byłem najprawdopodobniej ostatnim Polakiem jaki odwiedził ŁNR za panowania Igora Płotnickiego. Dawny dowódca batalionu „Zaria” (Zorza/Świt), jaki kierował republiką od 2014 roku nie był ani specjalnie energiczny, ani poważany. Mimo, iż nie poddawał pod dyskusję tak absurdalnych pomysłów jak lider DNR (np. uczynienia z kontrolowanych przez Ukrainę terenów „Małorosji”) to pozbawiając wpływu na bieg zdarzeń w republice swoich potencjalnych konkurentów od początku urzędowania zrażał do siebie a to ługańskich kozaków, a to konkurencyjne koterie. Donbaskie telewizje wzorem rosyjskiej przeprowadzają cykliczne wywiady z naczelnikami republik. Ten który oglądałem 11.11.2017 okazał się być już ostatnim której gościem był Igor Płotnicki. Gława
DNR Aleksander Zacharczenko ma wciąż więcej szczęścia. W jego republice nie odbywały się tak spektakularne bunt jak choćby w Stachanowie, czy Ałczewsku w ŁNR, a lepsza prezencja i młody wiek wojskowego zjednuje mu pewną sympatię. Problemem jest jednak zauważalna również w Doniecku arogancja wyżej postawionych. Nowych elit.

„W republikach ludowych do władzy doszli ci, którzy nic nie osiągnęli.” rozmowa z doniecką nauczycielką na emeryturze dała mi najwięcej jeśli chodzi o zrozumieniu klasowego charakteru rewolty z 2014. „Widzę ich teraz jak się wywyższają. Wszyscy ci dawni ochroniarze, bezrobotni, lumpy, pijacy. Dali im broń i chodzą dumni jak pawie ustawiając po kątach lepszych i bardziej pracowitych od siebie. Zero szacunku dla mojego i wielu innych ludzi kilkudziesięcioletniego doświadczenia. No, ale oglądając kanał Pierwyj Riespubliańskij widać kwitnący kraj. Zakłady pracują, szkoły działają, ludzie szczęśliwi. Tylko, niech pan spojrzy co dzieje się chwilę po zachodzie słońca – wymarłe miasto. Jest strasznie, po prostu strasznie.” „Na Ukrainie też nie dzieje się dobrze. Nawet w Charkowie widać biedę”- dodałem. „Oczywiście, że tak. Na terenach kontrolowanych przez Kijów jest pełno bilbordów z hasłami antykorupcyjnymi. Tylko, że najprawdopodobniej korupcja obecnie jest daleko większa niż była kiedykolwiek. Władza Poroszenki jest zbudowana ma krwi, więc jak ona może być dobra?” „Co pani przez to rozumie?” „O Janukowiczu można powiedzieć wiele rzeczy ale nie to, że kazałby strzelać do ludzi w Kijowie. Brakowało mu po prostu do tego siły charakteru. Był słaby i uległy. Całe tygodnie nie podejmował żadnych decyzji. Należało więc rozwiązać to siłowo za niego. No, a potem to już sam pan wie jak było. Nie jestem przeciwna Ukraińcom. Byłam nieraz we Lwowie i Kijowie i nigdy nie spotkałam się z agresją podczas mówienia po rosyjsku. To są mity, którymi karmi nasza propaganda. Natomiast czym innym są nacjonalistyczne bataliony jak „Ajdar” czy „Azow”. Oni dyszą rządzą zemsty”.

„Czy pani zdaniem republiki ludowe w Donbasie będą w ogóle czymś trwałym? Jestem tu parę dni, ale już czuję wyraźny spadek nastroju. Tak jak pani mówi – tu jest strasznie pusto. Brakuje kolorów, śmiechu”. Moja rozmówczyni westchnęła. „Ja sama mam w sobie krew tatarską, ukraińską, rosyjską i polską. Moja babcia została zesłana na wschód z Polski. Miałam nawet możliwość wyjechać na podstawie karty Polaka, ale nie chciałam. Mnóstwo osób z Doniecka – w tym moja rodzina - kupiło sobie wille na Krymie gdy były one bardzo tanie. Mieliśmy też całkiem duże mieszkanie w Słowiańsku. A teraz niech pan sobie wyobrazi: mieszkam w DNR, dom na Krymie - to już Rosja, a Słowiańsk Ukraina. To jest normalne? Nie wiem co będzie dalej w Donbasie i w moim Doniecku, ale niech mi pan wierzy, że naprawdę tak nie da się żyć na dłuższą metę. To nie jest życie tylko jego iluzja...

sobota, 12 sierpnia 2017

Dunkierka - recenzja filmu

A dziś moja recenzja amerykańskiego filmu wojennego "Dunkierka" okraszona ogólną refleksją antywojenną. Polecam!

niedziela, 11 czerwca 2017

Co z tym "dla"?




Regionalizmy spotykane jak Polska długa i szeroka wzbudzają różne uczucia. Raz zainteresowanie lingwistów, raz dumę ich użytkowników, a raz rozbawienie całej Polski. Łączą w sobie archaiczne pojęcia, nierzadko zabawne zbitki sylab, a także nieoczekiwane skojarzenia. Ślązaków poznamy po ich „godce” i potakującym „ja”, górali podhalańskich po zwykle błędnie naśladowanym w mass mediach mazurzeniu, natomiast śledzi (Białystok i okolice) po niecodziennym użyciu przyimka „dla”. „Dać dla kogoś”, „powiedzieć dla nich”, „zarzucić dla niej”.

Zbyt często jednak poprzestajemy na prostej obserwacji faktu mówiąc: tak jest, tak tutaj mówią, ot gwara, dialekt i wsio. Warto jednak zadawać pytania i szukać odpowiedzi jeśli jakieś zjawisko jest dla nas niejasne. Wiele razy niepotrzebnie towarzyszy temu wyszydzanie inności i następujący po tym wstyd użytkowników. Regionalizmy są piękne i spotykane są w całym świecie. Jeżeli coś nie jest oczywistym błędem, niechlujstwem językowym, a wręcz mówi się to z zaznaczeniem własnej odrębności to świadczy tylko o świadomości własnego miejsca na ziemi i jego osobliwości.

Dlaczego więc przyimek „dla” z dopełniaczem zamiast celownika jest tak typowy dla województwa podlaskiego? Przede wszystkim należy tu uwzględnić rubieże językowe. Granica Polski przeważnie bywa również granicą polskiego osadnictwa i języka. Tak przyjęto uważać, ale w przypadku wschodnich Kresów nie jest to zasadne nawet dziś. Ostatnie zwarte skupiska zasiedlone przez ludność polskojęzyczną w dawnych wiekach znajdowały się zarówno na zachód od obecnej granicy politycznej (jak w powiecie bielsko-podlaskim - w jego zachodnich gminach), ale i daleko za wschód od niej (jak na przedwojennym Wołyniu, czy Podolu). Większość tych niuansów i etniczno-językowych przekładańców Kresów zniszczyła wojna. Nie wszędzie jednak. Etniczno-językowa struktura Podlasia w mniejszym, bądź większym stopniu przetrwała. W zachodnich rejonach województwa zamieszkiwała ludność polska, w powiatach przygranicznych dziś już niemal do końca spolonizowana ludność ruska (białoruska/ukraińska) zaś na Suwalszczyźnie litewska. Tam gdzie inne narody tam – rzecz oczywista - inne języki.

I tak w języku litewskim odpowiedzi na pytania z trzeciego przypadka udzielamy bez odpowiednika słowa „dla” ponieważ taki odpowiednik najzwyczajniej nie istnieje. W językach wschodniosłowiańskich korzystamy zaś ze wskazanego przyimka w innych sytuacjach, rzadziej. Najwłaściwsza hipoteza powstania zjawiska zakłada ciężenie do odpodobnienia się języków. Polega to mniej więcej na tym, że prości ludzie interpretowali różnice językowe na zasadzie przeciwieństwa. Jeżeli we wschodniosłowiańskich gwarach użycie „dla” jest znikome, a w polszczyźnie szeroko spotykane to znaczy, że należy go używać wszędzie. W myśl takiego poglądu powiedzenie „dla mnie podoba się ta piosenka” jest hiperpoprawne ponieważ polonizuje ukraińskie i białoruskie meni podobajetsja / mianie podobajecca. Ponieważ ludność województw Świętokrzyskiego, czy Kujawsko-Pomorskiego nie miała od kogo się odpodabniać to proces ten nie zaszedł tam w ogóle. Promieniował za to w okolicy dawnych granic językowych stąd formę z "dla" spotykamy na zwartym pasie obejmującym część warmińsko-mazurskiego, woj. podlaskie oraz Podlasie południowe (dziś część woj. lubelskiego)

Zjawisko o którym mówimy bierze swój początek w wieku XIX, a utrwala się w wieku XX. Czemu? Ponieważ do prymatu polszczyzny na Podlasiu doprowadził upadek cesarstwa Rosji i ponowne pojawienie się Polski na mapie świata po 1918. Za komuny zaś wraz z przeprowadzką białoruskiej/ukraińskiej ludności wschodniego Podlasia do miast utrwalono prymat polskiego również wśród niej samej. Wśród osób które przeszły na polszczyznę z gwar ruskich, czy litewskiego nie doszło do rozróżnienia między przykładowym: „upiec dla niego tort”, a „dla mnie złamała się noga”. Na wieloetnicznej Wileńszczyźnie przy braku „dla” w języku litewskim stosowanie go w polskim odbyło się też czysto intuicyjnie. Tym samym spotykamy tam formy takie same jak na Podlasiu polegające na nadużyciu przyimka „dla”, ale i jego braki tam gdzie wydaje się to oczywiste. Napis na jednej z widzianych przeze mnie katolickich parafii Wileńszczyzny głosi np. „Chrystus ma Tobie dobrą nowinę” zamiast naturalniejszego pod Radomiem, czy Poznaniem „Chrystus ma dla Ciebie dobrą nowinę”.
 
Raz wykształcona postawa powracała w następnych pokoleniach, a dziś jest już tak oczywista, że choćby młode pokolenie Podlaszuków nie znało, ani jednego wyrażenia z mowy dziadów tak „dać dla niego” trwa jak przedwieczne dęby. Zarówno wśród katolików jak i prawosławnych. Podobnie jest z melodyką języka. Często przywołując za „Samymi Swoimi” ludzi z Kresów parodiujemy zaciąganie, bądź wyrzucamy zaimek „się” na koniec zdania. „Mieliśmy okazję zapoznać się”,  „Jemu to dobre wydaje się”, „Dopiero położyliśmy się”. Dokładnie tak mówią dziś Polacy z Kazachstanu, Polacy z Wołynia, Ukraińcy jacy nauczyli się polskiego jeszcze przed wojną oraz starsze pokolenia Podlaszuków. Jest wspólny powód - wszyscy żyli w towarzystwie języków wschodniosłowiańskich. Brzmiały w ich rodzinnych miejscowościach, bądź nawet w rodzinnym domu. Ta miękkość głosek i szyk zdań trwały mimo stopniowego przechodzenia na literacką polszczyznę. Ceńmy więc to co zastane i nie wyśmiewajmy bo też wielu z nas szydzi w tym sposób nieświadomie z własnych korzeni.

czwartek, 8 czerwca 2017

O disco polo słów parę ;)



Choć disco polo w pewnym momencie swego istnienia rozlało się na całą Polskę, a po roku 2008/9 równie mocno powróciło do łask to jednak wciąż o jego istocie stanowi pewien mały areał między Płockiem, Ełkiem, a białoruską granicą. Gdy spojrzymy na mapę kraju to 95% zespołów przy których bawi się cała Polska pochodzi właśnie z owych terenów. Mniejsza część z Mazowsza (głównie przez wzgląd na prężnie działające tam w latach 90-tych półmafijne wytwórnie) ale starczy zwrócić uwagę na województwo podlaskie i wschodnie krańce warmińskomazurskiego i co? Im bliżej białoruskiej granicy tym ich więcej. Wzrost jest wręcz lawinowy.

Zenek Martyniuk (Akcent) - Białystok/Gredele (jądro białoruskiej mniejszości narodowej w Polsce), Boys - Ełk/Prostki (wschodni kraj Warmińsko-Mazurskiego), Weekend - Sejny (pograniczne z Litwą, woj. podlaskie), Piękni i Młodzi - Łomża (historyczne Mazowsze, woj. podlaskie), Focus - Białystok, Toples/Marcin Siegieńczuk - Białystok, Bayer Full - Gostynin (woj. mazowieckie), Vexel - Czarna Białostocka, Vabank - Białystok, Shazza - Pruszków (woj. mazowieckie), Skalar - Brańsk (woj. podlaskie), Jorrgus - Stryki (woj. podlaskie), As - Dawidowicze (woj. podlaskie), Oxide - Suchowolce (woj. podlaskie), Zorka - Stare Berezowo (woj. podlaskie), Mamzel - Ostrołęka, Mega Dance - Białystok, Cliver - Ciechanów (woj. mazowieckie), Active - Ciechanów, Classic - Iłów (woj. mazowieckie), Fantastic Boys - Białystok, Mirage - Bielsk Podlaski, Time - Bielsk Podlaski, Crazy Boys - Białystok, Tomasz Niecik - Grajewo (woj, podlaskie), Bobi - Okuniew (woj, mazowieckie), Avanti - Wasilków (woj. podlaskie), Rajmund - Radzyń Podlaski (północ woj. lubelskiego), Stars - Zambrów (woj. podlaskie), Extasy - Zambrów. Można by tak mnożyć. Nie bez kozery za stolicę gatunku uchodzi Białystok.

A zatem nie wiem czy ku uciesze przeciwników czy dumie zwolenników, ale zaznaczę, iż gdyby nie określony areał disco polo NIE ISTNIAŁOBY. O.o Nadreprezentacja prawosławnych względem składu etniczno-religijnego całej Polski każe postawić tezę o tym co stanowi o istocie tej muzyki. Otóż są to:

1. Sukces Modern Talking, italo disco oraz piosenki późnoradzieckiej w Polsce końca lat 80-tych nałożony na...

2. muzykę tradycyjną/ludową polsko-ruskiego pogranicza (mazowiecką, kurpiowską, białoruską, ukraińską - patrząc ku granicy) zwiazany z....

3. estetyką wschodu promieniującą na okolicę i przekształcającą ją na swój obraz i podobieństwo.

Najważniejsza rzecz to jednak silne zakorzenienie w ziemi. Brak wielkich migracji i ciągłość pokoleniowa na zamieszkiwanych ziemiach. Zarówno Podlasie (to katolickie i prawosławne), Kurpie, Mazowsze północne, czy etnicznie polskie nawet przed 1945r. wschodnie krańce Warmińsko-Mazurskiego to spuścizna zostawiona ich mieszkańcom przez średniowieczne fale migracyjne Mazurów i Rusinów. Świat gdzie ziemia, pieśni i kultura ludowa były dziedziczone, a nie wyrywane z korzeniami przez kolejne wojny światowe. Był element stały, niezmienny.

 
Zenek Martyniuk z zespołu Akcent rodem z wioski Gredele w gminie Orla