niedziela, 16 kwietnia 2017

Droga do Bahar Dar

Podróż znaczy w dzisiejszych czasach tyle co względnie coraz szybsze przemieszczanie się z jakimś konkretnym celem z miejsca A do miejsca B. Rzadko jest celem samym w sobie, a jeszcze rzadziej porównać można je do wyzwania stanowiącego to główne ze stojących przed nami danego dnia czy tygodnia. Spodziewając się po mej wyprawie do Etiopii pewnych perturbacji z podróżą jako taką związanych oczekiwałem jednak obrazów rodem z Hebanu Kapuścińskiego. Trochę mniej dosłownego odczuwania czasu, nieco rozlazłości, szczyptę innego kolorytu. Wyjazd rozpoczęty w ostatnim dniu marca trwał już jednak dziesiąty dzień i nic szczególnego się nie zdarzyło. O zgrozo! Samoloty Ethiopian Airlines startowały i lądowały z niemiecką punktualnością. Tuk-tuki na uliczkach Gonder i Hararu nie psuły się i śmigały bezkolizyjnie zawożąc od drzwi do drzwi. Nawet autokar linii Ethiobus w jakim spodziewałem się przeżyć afrykańską przygodę okazał się serwować bezpłatną wodę, drożdżówki, ofertę multimedialną oraz postój obiadowy. Co jest? Czy już naprawdę wszędzie dotarły wysokie standardy globalizującej się planety? Szczęściem jedenastego dnia przydarzyła się podróż na linii Gonder - Bahar Dar.
Nigdy nie jest za późno na kupno kurczaka
Facet jaki naraił kierowcy dwóch "farandżi" (białych) zaoferował nam podróż za 180 birrów od osoby. Stanęło na 300 za mnie i mego współpodróżnika Adama. Zarzekał się przy tym tak on jak i kierowca, że podróż potrwa maksymalnie do dwóch godzin. Super. Akurat tego dnia Adam miał wysoką gorączkę i problemy żołądkowe, więc niespecjalnie zależało nam na podziwianiu krajobrazów, ani urokach drogi. Busik mieszczący do ośmiu osób wyruszył pustawy toteż głośno krzycząc "Bahar! Bahar" osobnik pełniący funkcję kasjera i naganiacza zachęcał potencjalnych podróżnych by skorzystali. Trochę ich w Gonder istotnie wsiadło, lecz jak się okazało nie dość. Upchnęliśmy nasze rzeczy na kolana pewni, że od ostatnich przedmieść miasta pełen autobus ruszy już prostą drogą do Bahar Dar w którym wnet zlądujemy. Zamiast stałego tempa zaliczaliśmy jednak żółwie kroczki spowodowane poruszaniem się po kamienistych poboczach nowo budowanej drogi, albo postoje w kolejnych mieścinach. Czasem nasz naganiacz wysiadał na takim postoju na pięć, dziesięć minut, gadał z kimś, witał się, śmiał, plotkował i targował, bądź władowywał kolejne gabaryty pasażerów na dach. Towarzyszyło temu nieustanne, głośne "Bahar! Bahar". A były te pakunki różne: mąka, cegły, albo po prostu wielkie wory z niewiadomo czym. Podczas jazdy interesowały go też nasze rzeczy. Bez ceregieli podniósł leżącego mi na kolanach powerbanka komentując coś po amharsku. Za moment powerbank wylądował tuż przy kierowcy odłożony jak własny do kieszeni. Chcąc go po paru minutach ciszy odzyskać nieco zdziwieni, aż takim zainteresowaniem usłyszeliśmy że chciano go obejrzeć. Przy wyciąganiu leków z plecaka zobaczyłem już tylko jego skierowane w moją stronę ręce. O co chodzi do cholery? Tym razem odpowiedział mi tylko tajemniczy uśmiech.
Na jednym z przystanków
Tymczasem przystanki mnożyły się. Zazwyczaj samej jazdy było może z dziesięć minut, na dziesięć minut postoju. W busie jakimś cudem upchnięto już koło dwudziestu osób mimo ośmiu miejsc. W tym całą rodzinę z gromadką dzieci. Gadatliwych w stopniu podobnym jak kierowcy. Był też nieobecny duchem duchowny chrześcijański, modniś zasłuchany w muzykę ze smartphona, młoda kobieta w sukience oraz paru innych nierzucających się w oczy współpodróżnych. Mniej więcej po 1/3 trasy kolejny przystanek. Naganiacz wychodzi krzycząc na kogoś na ulicy. Awantura. Machają rękoma, pokazują na siebie. Wykonują masę gestów podnosząc głos systematycznie. Tamten trzęsie plikami banknotów. Wtyka je, bądź zabiera. Obelgi na odchodne. Koniec. Odjeżdżamy może z kilkanaście metrów żegnani jakimiś okrzykami i zatrzymujemy się znowu z piskiem opon. Runda druga. Wychodzą już obaj kierowcy i naganiacz. Awanturnik z tyłu zebrał kilku gotowych stać po jego stronie, a może jedynie tylko kilku gapiów - trudno rozstrzygnąć. Dobre parę minut trwa jeszcze głośniejsza od poprzedniej wymiana argumentów. Gesty złości, bezsilności, protestu, lamentu. Wszystko jak leci. Wsiadają, wysiadają. Dyskutują za autobusem, obok niego, a na końcu już przed maską. Awanturnik klepie w drzwi ręką. Schodzą się kolejni gapie. Z wymiany zdań nie wynika nic poza szeregiem coraz bardziej teatralnych póz, min oraz potrząsaniem plikami pieniędzy. A pasażerowie w środku? Stoicki spokój. Wręcz znudzenie. Duchowny nie interweniuje. Zastanawiam się jakby to było na polskiej prowincji...
Niewzruszony duchowny
W końcu ruszamy. Adam jest blady jak ściana. Prosi o krótki postój w celu załatwienia potrzeby fizjologicznej. Tamci najpierw nie rozumieją, potem łaskawie zatrzymują się w szczerym polu. Adam rusza naprzód poszukując jakiejkolwiek górki by mieć chwilę prywatności. Ciężko tu o nią więc jego sylwetka maleje coraz bardziej. Pasażerowie śmieją się do rozpuku, że "farandżo" musi mieć komfort zamiast po prostu zrobić co trzeba (najpewniej na oczach wszystkich). Gdy wraca po chwili nieśpiesznie wyczerpany gorączką naganiacz gwiżdże na niego i pogania. Pogaduchy i awantury mogą być, a i owszem choć minęły już dwie godziny, a my nie byliśmy nawet w połowie trasy, ale już kilka chwil na spokojny krok dla chorego nie - pomyślałem. Adam wściekły nawet nie komentuje poklepywań i uśmiechów naganiacza przerywanych fatalną angielszczyzną i obowiązkowym "maj brozer".
Z Jezusem łatwiej o stopa
Dalsza podróż to zwieńczenie dzieła. Najpierw na kolejnym przystanku dosiada się facet z kurczakami które od tej chwili gdaczą radośnie gdzieś z tyłu. Potem naganiacz kłóci się z Adamem by posunął się nie mając za bardzo gdzie, bo znajdzie się tu miejsce dla jeszcze jednej osoby. Nie wytrzymujemy i pytamy co jeszcze ma się zamiar zmienić? Leci trzecia godzina, a oni wciąż szukają kompletu mimo, że takowy zdaje się już być tu od dawna. Teraz zabierają choremu ostatnią resztkę komfortu - miejsce na nogi. Nic to. Zabieram jeszcze jeden plecak na kolana. Po chwili skuleni do granic jedziemy dalej. Dalej? O nie. Kolejne przystanki. Na jednym dzieci i młodzież oferują podróżnym przekąski, martwe kurczaki, albo spodnie. Jazgot i chórek aż miło. Na drugim kontrola policyjna. Tradycyjne uśmiechy na widok "farandżi". Od trzeciego zaczęły się serpentyny górskie. Ostre i gwałtowne zważywszy na towarzyszące temu manewry wyprzedzania na trzeciego, czy na czwartego. Nagle słyszymy dźwięk cieczy wypuszczonej gwałtownie i lądującej gdzieś pod moim siedzeniem. Pani za mną jest zielona i wymiotuje początkowo gdziekolwiek, a potem już do podanej przez kogoś torebki. Po skończonym opróżnianiu brzucha bez ceregieli wyrzuca torebkę za okno byle gdzie. Mija czwarta godzina jazdy, a do celu wciąż kawał drogi. Piętrzyły się tylko kolejne pakunki na dachu autobusu przez co miałem wrażenie, iż niemal szorował podwoziem ziemię. Póki jedzie - jest dobrze. Co tam.
Jeszcze mam miejsca na rękę (jedną)
Ciekawi w tej podróży byli (na oko) zdrowi i silni młodzieńcy proszący bus o zatrzymanie z melodramatycznością godnej ostatniego pociągu do domu. Jak się rychło okazywało ich celem była ta sama ulica tylko np. 500 metrów dalej. Przypuszczalnie tacy osobnicy czekali na bus jakieś trzy razy dłużej niż gdyby zdecydowali się przejść te pieprzone 500 metrów. Prócz tego zanotowaliśmy też licznych wielbicieli nowych technologii. U schyłku podróży nasz autobus w połowie wypełniali młodzi faceci, z których każdy trajkotał co chwila przez komórkę zaczynając to obowiązkowo głośnym "heloł". Czy on dzwonił czy do niego dzwonili. A, że połączenie zrywało się co chwila toteż liczba połączeń zaczynanych i kończonych w podobny sposób rosła. Przez jakichś stu "heloł" na pięć minut jazdy jestem gotów przysiąc, że nawet święty przeklinałby dzień w którym wynaleziono telefonię bezprzewodową. My również.

Jakaż to była ulga gdy w końcu po pięciu godzinach podróży wjechaliśmy do Bahar Dar. Co ciekawe jeszcze na koniec trafił się korek. Nie było ani jednego cały wyjazd, ale w Bahar akurat się przydarzył. Poprosiliśmy o podwiezienie do hotelu. Trochę trwało ustalenie czy nasz nocleg zwał się "Landmark", czy "Lakemark", ale ponieważ wskazywaliśmy dokładną lokalizację na mapie dyskusja nad nazwą była w dużej mierze bezcelowa. Wreszcie wysiedliśmy my i nasze bagaże. Nasz pomocny naganiacz wysiadł z nami, ale nie tyle by nas pożegnać co raczej wyprosić napiwek bo wszak podwieźli nas te 200 m do hotelu. Nie oparł się jednak sile argumentu, że pięć, zamiast dwóch godzin jazdy to nieco zbyt dużo i tym razem będzie "no tip".  Dodam, iż przetłumaczenie mu tego przybrało dość żywiołową formę, czym prawdopodobnie zawdzięczamy fakt, że odpuścił.

Wchodząc do hotelu w Bahar uśmiechałem się jednak w duchu i cieszyłem jak dziecko. Wszak miałem nareszcie com chciał. Ponieważ wspomnienie o tym jest jednym z najżywszych od powrotu toteż zmieniam dawną dewizę: cel jest niczym - podróż wszystkim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz