piątek, 10 lutego 2017

Ja - dziecko Muranowa (cz. I)

Niszczejąca przedwojenna kamienica przy Łuckiej 12 w towarzystwie nowoczesnych apartamentowców/fot. autor
Niejednokrotnie przemieszczając się po centrum stolicy przywołuję obrazy z Kongresu Futurologicznego Stanisława Lema – krótkiej antyutopii science fiction. Zgodnie z prawidłami gatunku rzecz ta traktuje o niewesołej wizji ziemskiego społeczeństwa w nieodległej przyszłości. Prócz przestróg dla następnych pokoleń jest też zaskakujący, tonący w oparach absurdu finał. Oto przed głównym bohaterem odsłania się prawdziwy, niepokolorowany środkami psychoaktywnymi świat. Okazuje się, że zamiast zdrowych, pięknych, żyjących dostatnio obywateli państwa X otacza go tłum z trudem zachowujących podstawowe funkcje życiowe kalekich osobników. Bez chemicznej ułudy którą raczą się wszyscy i wszędzie ich ubrania to już nie najnowsze garnitury, a brudne strzępy. Poszczególne części ich ciał i pokiereszowane organy sczepiają niezliczone plastikowe protezy, metalowe zamienniki i podtrzymujące tę chwiejącą się z każdym krokiem konstrukcję druty. Motyw dominacji ciał obcych nad pokiereszowanym ciałem człowieka pojawił się też w zekranizowanej w latach 60-tych nowelce Czy pan istnieje, Mr Jones tego samego autora. Tam czytamy już o konkretnej osobie – kierowcy rajdowym jaki po przejściu niezliczonych wypadków na torze nie wie już sam czy składając się głównie z protez jest jeszcze sobą – człowiekiem o imieniu i nazwisku, czy jest już tylko własnością firmy jaka wraz z kolejnymi wypadkami stopniowo zastępowała swymi wyrobami jego brakujące członki. Poruszając się po Warszawie chcąc nie chcąc ciągnie mnie do tych klimatów. Tych ścian z czerwonej cegły przylepionych plecami do wieżowców. Tych kalekich kamienic podtrzymanych przed zawaleniem się żelaznymi szynami. Tego sąsiedztwa ciała i silnych pasożytów.

Działka w centrum miasta pozostała po dawnym Centralnym Dworcu Pocztowym (z tyłu fragment ul. Chmielnej)/fot. autor
Załamanie rąk nad utraconym ja, a następnie bój o nową tożsamość. Taka była Warszawa tuż po wojnie. Jaki efekt? Mieszanina idealizowanych wspomnień plus entuzjazm odbudowy. Pytania o stosunek sił między miastem umarłym z 1944 r. a efektem jego wskrzeszania. Co tu "swoje", a co wyłącznie szpetną protezą? Dziś znów Warszawa zawieszona między Zakazanymi Piosenkami, a niedzielnym rozmodleniem centrów handlowych. Warszawa piękniejąca w oczach nowymi chodnikami, lecz surowa na tyle by wywalać lokatorów na bruk, bo nikogo to co stare w niej nie interesuje. Warszawa deweloperów i czyhających na zysk cwaniaków. Liczy się tylko nowe. Nowe osiedle, nowy bank, nowy supermarket. Gdyby nie wojna i tak nie byłoby Warszawy późnych lat 30-tych - to oczywiste, lecz z drugiej strony czy miasto w jakim żyję teraz wciąż zasługuje na to samo miano? Może właśnie na podobieństwo wykreowanego przez Lema kierowcy rajdowego Henry'ego Jones'a warszawski jest już tylko niezniszczony Stary Żoliborz, albo Praga, a Centrum z mym rodzinnym Muranowem na czele jest wyłącznie sztucznym ekwiwalentem? Ciałem obcym niezdolnym współistnieć i wysysającym ostatnie soki ze zdrowego ciała?

Nie zawsze zastanawiamy się jak długotrwały i w gruncie rzeczy wciąż jeszcze trwający jest proces przywracania miastu charakteru. By dostrzec jego współczesny obraz musimy mieć czas i dość chęci by zdejmować, bądź nakładać na siebie kolejne klisze z jakich się on dzisiaj składa. Załóżmy, że dysponujemy trzema takimi wirtualnymi elementami i układamy je chronologicznie przed oczyma. Pierwszy zawiera wyłącznie obiekty sprzed 1944 roku, drugi przedstawia tylko budynki zbudowane w latach PRL-u, a trzeci dzieci kapitalizmu powstałe już po 1989 r. Można je też rozbijać na mniejsze interwały np. socrealizm lat 50-tych i wielką płytę. Dopiero nałożone na siebie utworzą znaną nam metropolię.

Stopklatka z reportażu Miasto na wyspach w reż. B. Kosińskiego i J. Dmowskiego. Okolice Pałacu Kultury 1958 r.
W wielu stolicach Europy każda z analogicznie umiejscowionych w czasie klisz przypominałaby po nałożeniu raczej słoje pnia. Środkowe i najstarsze byłyby tym czym wielkomiejskie starówki pełne kamieniczek, pomników i pałacyków. Oplatający je wianuszek bloków to modernistyczne osiedla lat 60-tych i 70-tych, zaś słoje największe, leżące przy brzegach tego wyobrażonego drzewa byłyby błyszczącymi nowością osiedlami klasy średniej na podobieństwo warszawskiego Ursynowa. W naszej stolicy sprawa jest jednak dużo trudniejsza. Kataklizm jakiego doświadczyła w czasie II Wojny Światowej pozostawił puste przestrzenie przede wszystkim w jej ścisłym centrum. Wytworzył gigantyczne wyrwy, zachowując dla potomnych jedynie pojedyncze obiekty minionego świata. Zatrzymał nieliczne ostańce pośród powierzchni na których hulał wiatr. Nakładanie klisz w przypadku Warszawy nie przypomina więc uporządkowanego rozrostu na podobieństwo grubiejącego pnia drzewa, lecz mozolne i długotrwałe łatanie dziur. Przypomina gigantycznych rozmiarów układankę gdzie w miejscu eksplozji kawałek po kawałku stara się zaadoptować nowe.

Stopklatka z reportażu Miasto na wyspach w reż. B. Kosińskiego i J. Dmowskiego. Kilkaset metrów na płn.-zach. od Pałacu Kultury 1958 r.
By ten cudem przywrócony do życia organizm mógł znowu normalnie funkcjonować potrzeba było niezliczonych medycznych zabiegów. Dziesiątek operacji, setek protez i tysięcy metrów nowych dróg jakie na podobieństwo drutów z prozy Lema musiały powiązać z sobą potwornie okaleczone ciało miasta. Ten paradoks widać doskonale na starych filmie krótkometrażowym z 1958 roku (patrz zdjęcia wyżej) gdzie ujęciom budującego się Bemowa, czy Mokotowa towarzyszy dla kontrastu pustka Chłodnej, czy Wroniej. Dla naszych ojców i dziadków ten fakt długotrwałego zaleczania ran jest raczej oczywisty. Sam słyszałem opowieści o dziecięcych zabawach mamy na gruzach dawnego getta, o pustyni jaką prócz nowych, betonowych bloków była jeszcze w latach 60-tych Anielewicza (dawną Gęsia). Sam zacząłem zwracać większą uwagę na chaotyczną wolską zabudowę dopiero niedawno. Chyba wraz ze zmiana charakteru z dzielnicy czysto robotniczej na biznesową. Jest to wszak prostą konsekwencją gwałtownego poszerzania się centrum mniej więcej po roku 2000. Nawet jednostki oporne na obserwacje otoczenia dostrzegają jak daleko zachodzą zmiany na Okopowej, Żelaznej, Złotej. Zbieracze złomu obładowani puszkami taszczący swoje wózki do punktów skupu ustępują miejsca młodym biznesmenom z okolicznych „plaz” i „tałerów”. Łapiący Pana Boga za nogi dzięki pracy w stolicy przyjezdni zasiedlają stare kamienice i bloki na Osiedlu Za Żelazną Bramą. Niedawni ich mieszkańcy, albo wyjeżdżają za miasto, albo opuszczają bezpotomnie ostatnie rudery na Łuckiej, czy Pereca.
Sąsiedztwo przedwojennej i współczesnej architektury. Ulica Ogrodowa/fot. autor
W tym co jest dla wielu wadą można znaleźć z pewnością jeden niepodważalny atut. Warszawa stanowi kategorię sama dla siebie. Jest fascynująca swą innością. Ten chaotyczny miks niszczejących czynszówek, gomułkowskich i gierkowskich bloków oraz nowych konstrukcji ze szkła i betonu to jakiś ponadczasowy i uniwersalny dowód na ludzką zaradność i żywotność. Liczne miasta Europy ucierpiały podczas wojny w większym, bądź mniejszym stopniu, ale w sercu żadnego z nich nie doszło do takiego szaleństwa jak niszczenie getta. Niszczenie z pasją tak metodyczną jak i pozbawioną jakiegokolwiek sensu. Wiele głupstw uczyniono również już po wojnie dokańczając niestety dzieła zniszczenia przy budowie Pałacu Kultury i zmieniając dawne, ludne centrum w plac. Warszawa ma jednak swoich fanów. Nie ma drugiego miasta, które w tym całym chaosie byłoby jednocześnie tak fascynujące. Przeobrażone na tyle, że oglądając zdjęcia Świętokrzyskiej, czy okolic dzisiejszej Jana Pawła z 1939 r. nie rozpoznajemy tych miejsc. Ani budynków, ani ulic, ani sklepów.

C.D.N.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz