Od samego początku coś budziło moje zdziwienie i kazało wybić
myśl o sobie na plan pierwszy. Niby to wciąż to same Podlasie, a jednak
w powietrzu unosiła się już inna pieśń. Inne słowa, zaś melodia mniej
więcej ta sama. A może jednak na odwrót? Właśnie słowa znane na pamięć, a
muzyka zapętlona i ze znanej sobie równostajnej przeszła we
wznosząco-opadającą nutę sokólskich wzgórz? Trudno było mi stwierdzić od
razu. Busły jak usiudy (tłum. bociany jak wszędzie)
– myślę. Siedzą i
niańczą małe łebki swoich młodych, doglądając okolicy z gniazd. Ale już
prócz tego wszystko trąciło obrazami bardziej znanymi ze szkolnych
lektur niźli zjeżdżonymi, a właściwie schodzonymi dróżkami prawosławnych
wsi nadnarwiańskich czy nadbużańskich. Brakuję tylko Pana Tadeusza i
jego bryczki dwukonnej. Spojrzeń pełnych ni to rozrzewnienia znaczonego
tęsknotą, ni to pierwszego zachwytu. Planów amerykańskich z ekranizacji
Andrzeja Wajdy oraz maszerujących wojsk napoleońskich. Polska li to
współczesna czy czekająca wyzwolenia Rzeczypospolita?
- Suchowola
Sokólszczyzna przywitała mnie cudowną czerwcową pogodą i od razu
zasypała gradem pytań i niejednoznaczności. Dokładniej biorąc przywitała
mnie jej zachodnia brama – Suchowola. Nie sposób nie odnieść wrażenia,
że wszystko w tym miejscu aspiruje do świętości. Czy to poprzez białą
bryłę kościoła w sercu miasteczka, czy poprzez wielką konstrukcję,
będącą nie tak dawno częścią ołtarza, gdzie mszę sprawował papież Jan
Paweł II, czy w końcu przez wzgląd na syna tej ziemi i pamiątki jemu poświęcone – księdza Jerzego Popiełuszkę. Fakt pochodzenia STĄD
podkreśla zresztą napis na okazałym pomniku, stanowiącym wraz z
kamieniem znaczącym środek Europy punkt centralny miejscowości. I o ile z
tego „środka kontynentu” nic w gruncie rzeczy nie wynika i stanowi
wyłącznie atrakcję turystyczną, to już postać księdza wykracza poza
zwyczajne ramy oddania czci katolickiemu męczennikowi. Jest manifestem
społeczności. Jest dowodem na wierność. Wierność Panu Jezusowi, wierność
Maryi i w równym stopniu wierność Polsce. Jest ofiarą złożoną, by taki a
nie inny charakter tych stron potwierdzić.
Gdy przed 130 laty nawiedzał te strony etnograf Michał Fedorowski, pisał o miejscowym języku, ludziach i
wierzeniach. Świat ten odchodził w niebyt już wtedy, gwara białoruska
tych stron polonizowała się, a dawne miejscowe pieśni zastępowały słowa
polskich pieśni religijnych, aczkolwiek jeszcze długo utrzymywał się
pewien stan przejściowy. Mazurzy, których przodkowie przyszli tu z
zachodu i północy, mieszkali i mieszkają ledwie kilka, kilkanaście
kilometrów na zachód od Suchowoli. Zgodnie ze świadectwami
Fedorowskiego, od wieków jedni i drudzy pamiętali o pewnych różnicach w
leksyce czy zaśpiewie sąsiadów. Co bystrzejsi zwracali uwagę na obco
brzmiące nazwiska. Zamierzchłą melodię z czasów przednarodowych. Nawet
świadomość suchowolan wpierw konstruowała ich religia, a dopiero potem
jakakolwiek przynależność etniczna. Znając takie a nie inne realia i
oddając cześć bestialsko zabitemu księdzu, należy rozumieć konsekwencje
jego męczeństwa również w szerszej perspektywie. Jego posługa, rozgłos
jaki uzyskał za życia, a potem wydarzenia 1984 roku ugruntowały to, co
jeszcze dawniej można było postawić pod znakiem zapytania – etniczny
charakter tych ziem. Ofiara księdza, złożona Kościołowi i Polsce,
niejako zakończyła proces budowania tożsamości narodowej i zawiesiła w
próżni wszystkie późniejsze pytania, jakie ewentualnie można było
postawić. Dziś ktokolwiek, kto próbowałby podważać polskość tych stron,
język młodości księdza i jego rodziny nazywał wschodniosłowiańskim, albo
zwracał uwagę na fakt, iż nazwisko księdza to nic innego jak
białoruskie
Папялушка (pol. Kopciuszek), uznany będzie
bezsprzecznie za piątą kolumnę, bluźniercę, wroga Polski i Kościoła, a
nade wszystko za kogoś, kto obraził samą jego pamięć. Nawet nie dlatego,
że nie miałby argumentów świadczących o skomplikowanych wyborach
przynależności narodowych dzieci Sokólszyczyzny, co targało tymi
stronami przed wojną, ale dlatego, że właśnie ofiara, jaką ksiądz Jerzy
złożył w posłudze największemu zrywowi narodowemu polskiego narodu po II
wojnie światowej, takich pytań już stawiać po prostu nie pozwala. Nawet
nie wśród krakusów czy warszawiaków, skłonnych do akademickich dyskusji
czy dzielenia włosa na czworo, ale przede wszystkim wśród samych
suchowolan.
Wiedząc powyższe, nie zamierzałem jednak poprzestać na odwiedzinach
samego miasteczka, a odwiedzić również wieś rodzinną księdza – leżące
cztery kilometry na wschód Okopy.
Droga do wsi, znaczona przez przydroże krzyże i kapliczki, kazała mi
przywołać obraz młodego, wątłego chłopca o mądrych oczach, jaki
przemierzał tę drogę tysiące razy w życiu. Nie sposób nie zatrzymać się
przy wrosłym w potężne drzewo krzyżu, jaki mógł stanowić tak przystanek
na krótką modlitwę, jak i osłonić przed deszczem czy słońcem na otwartej
przestrzeni. Drzewo stoi dziś przy ładnej asfaltówce, a obok
informacji, przywołanej powyżej na doczepionej tabliczce, dumnie
powiewają też polskie i watykańskie flagi. Wszystko się zmienia –
pomyślałem. Dawniej zamiast tego asfaltu była zapewne szutrówka, a w
samej Suchowoli cisza i spokój. Przeszło trzydzieści lat po śmierci
księdza ryk załadowanych po ostatni cm
3 tirów na litewskich,
polskich czy białoruskich rejestracjach, a pędzących tuż obok
parafialnego kościoła księdza Jerzego, nie pozwalałby na beztroską
zadumę. To jednak Suchowola. Droga do Okopów jest cicha i prócz
sporadycznie przemykającego samochodu osobowego ciszy czerwcowego dnia
nie mąci żaden huk czy jazgot. Jedynymi moimi towarzyszami były
świergolące ptaki, a w zaczynającym się nieopodal lesie już nawet i one
zamilkły.
Wiele pięknych wsi mieści mój ulubiony obszar między Narwią a Bugiem,
od którego parę lat temu zacząłem poznawanie Podlasia, ale morenowe
wzgórza i pagórki, które z lubością obserwowałem już jadąc autobusem z
Białegostoku do Augustowa, i które towarzyszyły mi cały czas w dniach
następnych, nadają każdej najmniejszej kolonii nimb wręcz bajkowej
krainy. Podobnie z Okopami, których nazwa w oczywisty sposób nawiązuje
do nierówności terenu. Przy wejściu do wsi kolejny krzyż. Żelazny.
Dumny. Z fruwającymi na wietrze wstążeczkami. Co obejście to kapliczka.
Co obejście to piwniczka. Drewniana – na podobieństwo małej chatki, albo
obrośnięta trawą jak islandzkie domy. Ludzi mało, ale nie wiedziałem
jeszcze czy to wskutek żaru, środka tygodnia, czy tych samych przyczyn,
co w białoruskich wsiach pod Hajnówką. Starsza pani, z którą początkowo
pragnąłem porozmawiać, poszła w kierunku małego potoczku na posesji za
chatą, a ja – niezrażony zamkniętą bramą – zagadnąłem starsze małżeństwo
siedzące przed chatą obok:
– Dzień dobry. Można z Wami pahawaryci (tłum.
Mogę z Państwem porozmawiać)
?
– A pan kto? Repatriant?
– Nie. Ja pryjechał zapytacca czy tut jest ludzi, katory haworać pa prostu (tłum. Nie. Przyjechałem zapytać się czy są tu ludzie jacy mówią po prostu)
.
– Nie. Ja nie wiem o co chodzi. A pan skąd jest?
– (po namyśle
) Z Białegostoku.
– Panie. I pan chcesz powiedzieć, że tak mówią w Białymstoku? Ja
byłem kiedyś w Białymstoku i wiem, jak tam się rozmawia. Nie tak na
pewno. Tu niczego takiego nie ma. No może bardziej tam bliżej granicy.
Tu to różnie mówią, ale nie tak. Pod Sztabin niech pan pojedzie. Tam jak
czasem jakieś słowo powiedzą, to ni cholery nie można zrozumieć. Podaj
mi cośtam. A ja mówię: czego ty chcesz? Co ci podać? A oni: no to,
tutaj. A ja w śmiech. Tak czasem zagadają…
Skierowałem wzrok na siedzącą na zydelku żonę owego pana. Odzywała
się rzadziej, miała na głowie chustkę, twarz opaloną i ni to pełen
zakłopotania, ni to rozbawienia uśmiech.
– Czyli tu nie mówią państwo po prostu?
– No może by i mówili, ale nie ma z kim… Jak z dziećmi tylko po polsku, to z kim można.
– My tu normalnie rozmawiamy – wtrącił się niezbyt zadowolony mąż.
– A dzieci wyjechały?
– Tu pusta wioska, panie.
Tu to ani roboty. Za granicę powyjeżdżali, albo do miasta. I tyle tego.
Na koniec postanowiłem przeczytać napotkanemu małżeństwu spisany
przez Michała Fedorowskiego pod koniec XIX wieku fragment dawnej
hutorki (gwary) ze wsi Dryga, leżącej około dziesięciu kilometrów na południe od Okopów.
–
Kiedy chadziu Buoh pa świeci i z swaimi apostołami, widzić aż
na boku z darohi dym kuryć, tak pytajecsie apostołau (niby to nie
wiedau): Co tam kuryć? Jeny każuć: heto czort wodku żenie (tłum. Kiedy chodził Bóg po świecie i ze swoimi apostołami widzi a z boku drogi dym idzie, tak zapytał się apostołów niby nie wiedząc: Co tam dymi? Oni mówią: to czort pędzi wódkę). Może tak mówiono?
– (śmiech)
Ja tu nic nie rozumiem, panie…
O ile z pustoszeniem wsi spotykałem się już dziesiątki razy w niemal
wszystkich przewędrowanych kątkach południowo-wschodniej części
województwa, to jednak odrzucenie pamięci o gwarze mnie zaskoczyło.
Ciekawy byłem następnych spotkań i rozmów, bo też jasne stawało się dla
mnie, że powtórki z okolic Bielska czy Hajnówki raczej tu nie zastanę.
Pośrodku Okopów stoi murowanka. Przed nią kaplica, ukryta w gęstych
gałęziach. Można wejść, usiąść na ławce i pomodlić się. Absolutna cisza.
Rozglądam się po małym pomieszczeniu – tu plastikowy Chrystus w
czerwonej szacie, tam krzyż drewniany, obok mały obrazek z Jezusem,
przypominający wyblakłymi pastelami ołtarzyki spotkane tak w
prawosławnych, jak i katolickich chatach. Co najmniej
kilkudziesięcioletni. Stoi w towarzystwie nowoczesnej, taśmowej
reprodukcji. Zdecydowanie bardziej podoba mi się ten stary. Po prawej
sztuczne kwiaty, po lewej duży portret księdza Jerzego i małe zdjęcie
zmarłej wiele lat później matki Marianny. Wciśnięte w lewy dolny róg.
Tak, by nie przysłonić syna, ani nawet kawałka stuły. Tak, by zająć jak
najmniej miejsca. Na usta ciśnie się uwaga o powtórzeniu męki Pańskiej i
o Mariannie Popiełuszko jako Maryi. Gdzieś w cieniu syna-męczennika.
Wycofanej, niewidocznej.
Rychło wróciłem do Suchowoli. Nie dziwię się, że kościół w miasteczku
mógł zachwycać przybywających do niego okolicznych chłopów. Przy całej
swojej potędze robi wrażenie przytulnego. Eklektyzm dodaje mu
uniwersalności. Figury apostołów są kolorowe, ale nie kiczowate.
Buszujące w okolicznych drzewach jaskółki, jakie słychać w pustym
kościele mimo grubych murów, cieszą. Mnóstwo światła, jakie dają okna po
bokach, potęgują wrażenie obcowania z czymś wielkim a jednocześnie
oswojonym, czystym, jasnym. Również i tu ołtarz boczny poświęcony jest
księdzu Jerzemu. Klękam i czytam modlitwę dziękczynną za wstawiennictwem
błogosławionego: „Boże, Źródło wszelkiego dobra, dziękuję Ci, że w
swojej miłości obdarzyłeś błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszkę
godnością kapłaństwa. Posłałeś Go, aby gorliwie głosił Twoje słowo,
szafował świętymi sakramentami, mężnie działał w Twoje Imię i zawsze był
blisko każdego człowieka, wzywając do przebaczenia, jedności i pokoju.
Ty obdarzyłeś Go łaską męczeństwa, przez co upodobnił się do Chrystusa
na drodze krzyżowej…”.
- Dąbrowa Białostocka
Kto pamięta czasy, gdy pociąg dojeżdżał do największych niemal
zadupi, na peronie w tychże zadupiach czekała pokaźna liczba pasażerów, a
kasa miast być zamkniętą na trzy spusty, pracowała? Ja trochę, ale jak
przez mgłę. Przypuszczam, że nie jest to jednak skala znana choćby z lat
siedemdziesiątych, kiedy opłacało się jeździć nawet do Szuszalewa. A do
Dubrowy jechałem właśnie pociągiem. Podróżni różnego typu, ale
spora część to z pewnością turyści. Uśmiechnięci, rozgadani, z wielkimi
plecakami i przygodą wypisaną na twarzach. Panie w średnim wieku z
koszykami na kolanach podzielały ich entuzjazm jedynie częściowo. Trasa
znana zbyt dobrze, a sprawy zbyt przyziemne. Trudno o byle jaką
ekscytację. A że podróżny może ekscytować się tym, czym właściwie nie
powinien, to wiem po sobie. Np. opuszczonym dworcem. Dworzec zaś
dąbrowiański jest w stanie agonii. Pusto, głucho, batona nijakiego nie
kupisz, a i o bilecie zapomnij. Tylko u konduktora. Brakuje jedynie
uschniętych krzaków, przelatujących w polu widzenia jak na tanich
filmach o Dzikim Zachodzie.
Sama zaś Dąbrowa, przy swym nad wyraz malowniczym położeniu, cierpi
na podobną wielu miasteczkom Białostocczyzny przypadłość – klockowate
bloki upchnięte w najładniejszych jej miejscach. Z tym już nic nie
zrobisz. Ludzie mieszkać gdzieś muszą, zaś o konsekwencjach dla
krajobrazu niepodobna myśleć przed zaspokojeniem tych najważniejszych z
potrzeb w piramidzie Masłowa. Wszak nie dla fotografów, przyjezdnych,
ani amatorów estetycznej harmonii budowano je w PRL. Stojąc na wzgórzu
przy starym cmentarzu katolickim nie sposób się jednak nie zachwycić
perspektywą. Jest tu inaczej niż za Narwią – znów powraca mi ta myśl.
Jeśli zwrócimy się w kierunku wschodnim, niemal zobaczymy dawną drogę na
Grodno. Furmanki, zaprzęgi, świerzop, dzięcielina, gryka. Po
jednorodnej Suchowoli pojawiła się też i pierwsza cerkiew. Stojąca na
uboczu, robi wrażenie dość zahukanej. I faktycznie trudno by było
inaczej, gdy nad miasteczkiem góruje olbrzymi, a przez swe ulokowanie na
wzgórzu robiący jeszcze większe wrażenie, kościół katolicki. Niedaleko
zajazdu na kolejnym pagórku widzę wymazany żółtym sprayem napis ONR.
Ciekawe czy to przyjezdni czy – co pewniejsze – do szukających
wyrazistej tożsamości młodych, dąbrowiańskich katolików dotarła już idea
narodowa. Tak głośna i tak widoczna w niedalekiej Sokółce, że o
Białymstoku nie wspomnę. Żeby czasem ktoś nie pomyślał, że my inni, żeby
czasem nie wyszło, że kacapy, o nie! Właśnie my się od tych kacapów
musimy jasno i radykalnie odciąć. Z tego prostego napisu i tych trzech
liter bije neofickość. Bije jakiś skrywany kompleks i pragnienie
zakrzyczenia niezbyt jasnej tożsamości ojców i dziadów. A zakrzyczeć
można głośnym krzykiem: jam Polak – katolik. Co mi zrobicie? Białoruś to
tam, proszę bardzo, ale tu jest Polska. Tylko Polska. Skierowałem się
zatem „na Białoruś”.
Dobrze mieć towarzysza drogi, a ja miałem takiego począwszy od wsi
Ostrowie. Wesoły szczeniaczek o żółtawej sierści to szedł ze mną
spokojnie, to wskakiwał w zarośla, to przysypiał pod dębem. Najwięcej
radości miał jednak z przegonieniem blisko dwudziestu bocianów, które
niby plastikowe posągi wyczekiwały Bóg wie jakiej kulinarnej okazji tuż
za wsią. Przemieszany charakter tej i innych osad na
Dubrouszczynie (Dąbrowszczyźnie)
widać na każdym kroku.
Sohrani nas Gospodi/Wybaw nas Panie proszą dwujęzyczne tablice przy żelaznych krzyżach. Domy prawosławnych, domy katolików, domy mieszane.
– Przepraszam. Czy u waszoji wioscy ludzi razmaulajuć pa prostu?
– Oj, ja to słabowato. Rozmawiają, rozmawiają, ale ja przyjezdna.
Z Augustowa. Tutaj to wie pan większość wsi to prawosławna. Katolików
to na palcach obu rąk nie wiem czy zliczysz. Jak na całym Podlasiu. Wie
pan, przemieszane.
– No ja wiem, ale tutaj nie tak jak pod Hajnówką, prawda?
– (śmiech i machniecie ręką)
Oj, tam to już w ogóle.
Miałem wrażenie, że dla moje rozmówczyni było to już wskazanie na
świat tak odległy, jak sama Białoruś. Za moment natknąłem się na dwie
panie, szukające cienia przed palącym słońcem u drzwi chaty.
– Haworać tut ludzi pa prostu?
– Nu tak, tak. Ale ja to nie za bardzo. Ale pewno, że haworać.
– A pani stul (tłum. A pani stąd)
? Prawosławna?
– Nie. Katoliczka. Mieszkam w Dąbrowie. Tu do cioci przyjechałam. Niech idzie tam dalej popytać (wskazanie na południe).
– Może Hania? Musi u chaci sidzieci – odezwała się starsza z pań.
– O! Pani rozmawia.
– A nie. Ja to słabo. Ja nie wiem.
– A pani prawosławna?
– Nu ja tak.
Moja droga biegła od tej pory już wyłącznie przez szutrówki, wijące
się w kierunku wschodnio-południowym. We wsi Harasimowicze rozmowy
wyglądały podobnie. Katolicy owszem – przyznawali, że mówi się tu po
prostu, ale sami wyraźnie wzbraniali się przed tym, argumentując że
mówią słabo, albo jak jeden pan, że „ja katolik”. Również w
Harasimowiczach zauważyłem coś, co każe przypuszczać, iż mimo danych ze
spisów powszechnych, jakie nie pozostawiają pola do zbytniego optymizmu,
kultura białoruska musi cieszyć się tu zainteresowaniem. Na tablicy z
ogłoszeniami widniał plakat zapraszający na „IV Dąbrowskie spotkania z
kulturą białoruską”, w tym na występ zespołu Ad Rem z Dąbrowy i Grand z
Grzebieni. Może więc to znaczenie terenu sprayem przez ONR nie jest
takie od rzeczy?
Najpiękniejszym zakątkiem okolicy zdała mi się być jednak wieś tak
urokliwa, że dobre pół godziny spędziłem na samym robieniu zdjęć i
łapczywej obserwacji. Siedziba parafii prawosławnej okraszona dumnym
błękitem kopuł cerkiewnych – Jaczno. Cmentarz leżący dawnym zwyczajem
możliwie blisko Boga, a zatem na wzniesieniu obfitował w napisy
cyryliczne, ale nie brakowało też mogił, gdzie łacinką pisano już w
latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Jakże różni się to jednak od
Bielska czy Hajnówki, gdzie łacinka jest gościem coraz częstszym, ale
jednak te trzydzieści lat temu wręcz niespotykanym. Proces adaptacji i
polonizacji zaczął się tu więc dużo wcześniej, ale czy dziwić się temu,
gdy od reszty żywiołu prawosławnego dzieli północną Sokólszczyznę zwarty
pas wsi katolickich? Murowaną cerkiew w Jacznie postawiono już po
upadku PRL na miejsce drewnianej, jaka spłonęła w 1985 r., trawiąc wraz z
sobą Jaczniańską Ikonę Matki Bożej z XVII wieku. I choć żal, zwłaszcza
po ikonie, przeogromny, to współczesna prezentuje się na tyle pięknie,
że śmiało może konkurować z cerkwiami w Czyżach czy Narwi.
– Dzień dobry. Haworać tut ludzi pa prostu?
– Dzień dobry. Haworać, haworać…
Coś mówiło mi, że napotkana koło cerkwi staruszka będzie lepszym rozmówcą niż dotychczasowi.
– A wy chto taki (tłum. A wy kto taki)
?
– Ano jakraz szukaju razmoucau. Interesujusia prostaj mowaj (tłum. Ano właśnie szukam rozmowców. Interesuje się prostą mową)
.
– Aha, aha. Nu tut naszych ludziej to jest, ale nie tolko czym była. Tuta naszych prawaslaunych to miesznaje uże (tłum. no tu nasi ludzie to są, ale nie tyle co było. Tutaj naszych prawosławnych to coraz mniej już)
.
– A kolko adnych i druhich (tłum. A ile jednych i drugich)
?
– Nu pa pałowi dzieścika. Ale pryjeżdżajuć da nas pamalicca. Z Siderki tam ło…(tłum. No po połowie gdzieś. Ale przyjeżdżają do nas się pomodlić. Z Siderki o tam...)
.
– Ale baczu szto jest życie u wioscy. Nie takaja pustota jak pad
Bileskam, abo Hajnowkoju. O tut taki choroszy maszyny ralniczy pracujuć…(tłum. No ale widzę, że jest życie w wiosce. Nie taka pustka jak pod Bielskiem, czy Hajnówką. O tu jakie dobre maszyny rolnicze pracują).
– A heto tu ło szto tyje maszyny majuć heto Polakie. Jeny uże tut pracujuć u poli tolko (tłum.
A to tutaj co mają te maszyny to Polacy. Tylko oni już tutaj pracują w polu).
– Pryjezny, tak (tłum. Przyjezdni, tak?)
– Nie. Zsiul. Kataliki (tłum. Nie. Stąd. Katolicy)
.
Uśmiechnąłem się po tej rozmowie, bo też jasne jest, że to już
ostatnie przykłady świadomości przednowoczesnej w tych stronach. Ostatni
ludzie, jacy prawosławie stawiali w opozycji do polskości. Zapewne moja
rozmówczyni nie korzysta z internetu, nie słyszała nigdy o grupie
„Prawosławni” na znanym portalu społecznościowym, toteż nie miała
możliwości dowiedzieć się, że podług co głośniejszych
Polaków-prawosławnych z tych stron to po prostu pozostałości po
pierwszym chrzcie w obrządku wschodnim, jaki Polska przyjęła jeszcze
przed Mieszkiem. Nie widziała też i pewnie już nie zobaczy alergicznej
reakcji, jaką we wzmiankowanym gronie wywołuje każdorazowe wspomnienie,
że prawosławie na dzisiejszych krańcach Rzeczpospolitej to po prostu
konsekwencja ruskich/rusińskich fal osadniczych, jakie te kilkaset lat
temu przyniosły ze sobą i język, i pieśni, i wiarę. W tym przodków mojej
rozmówczyni, jej krewnych, dzieci i członków grupy „Prawosławni”. Nie
widziała, bo też w mikroojczyźnie mało kto takich informacji potrzebuje.
Mikroojczyzny po cichu odchodzą wraz z najstarszymi tych mikroojczyzn strażnikami.
I ani nikt specjalnie ciekawy ich granic i specyfiki, ani też płakać w
zglobalizowanym świecie po nich nie zamierza. Dzielny piesek, który
dotarł tu wraz ze mną, rozumiał to nie gorzej niż dawni mieszkańcy
okolicy. Mając za transport swoje krótkie nóżki, nie mógł liczyć na
bardzo dalekie eskapady. Ta fizyczna przeszkoda, polegająca na trudzie
pokonywania wielkich odległości, naprawdę związuje. Tu był jego dom i tu
też go pozostawiłem.
- Sokółka
Był czas, że Sokółkę kojarzono przede wszystkim z zacofaniem.
Pijanymi rolnikami w kufajkach i śpiewnym akcentem. Być może i dziś
wizja ta znajduje miejsce w umyśle przeciętnego Polaka, odgrzewana
dodatkowo, jak każdy regionalny stereotyp, przez kabarety, media, a
przede wszystkim ludzi, którzy nie mieli okazji być w Sokółce. Przy
wszystkich swoich małomiasteczkowych ułomnościach trudno jednak nie
przyznać, że Sokółka dziś to miasto czyste, zadbane, a nade wszystko
przyjazne w odbiorze. Tablica na placu Kościuszki informuje o naprawdę
ważnych zabytkach, reklamy w przestrzeni miejskiej nie przesłaniają
ładnych fragmentów miasta, zaś dla zgłodniałych swe podwoje otwiera
serwująca wyborne jedzenie „Karczma pod Sokołem”.
Cerkiew i kościół znajdują się w pewnym oddaleniu od siebie i nie
sposób nie odnieść wrażenia, że są metaforą całej okolicy. To dwa płuca,
pozwalają oddychać tak miastu, jak i całej Sokólszczyźnie. Jedno nie
może funkcjonować bez drugiego. Drogi na północ, na południe, na zachód i
na wschód.
Axis mundi. Może nawet bardziej niż w Suchowoli.
Plac Kościuszki to punkt zborny, jaki poprzedniego dnia wyznaczyłem
sobie z fotografem Jerzym Rajeckim. W sumie trudno o spotkanie
właściwszego człowieka we właściwszym miejscu. Tu – na rozstajach dróg –
spotykam oto osobę, skupiającą w sobie jak w soczewce historię tej
ziemi. W tym przypadku multi-kulti to nie wizja przyszłości, a
najzwyczajniej w świecie krew w żyłach.
– Długo myślałem o swojej tożsamości, ojczyźnie i powiem ci, po
zastanowieniu, że dziś ojczyzną, jaką noszę w sercu, jest Wielkie
Księstwo Litewskie. Wielikie Kniażewstwo Litowskie – o! To jest to, co
łączy nas wszystkich tutaj. Zobacz, w mojej rodzinie są Białorusini,
Polacy, Niemcy, Żydzi, nawet Tatarzy. Jestem po prostu stąd.
– A masz jakieś swoje ulubione miejsce na Podlasiu? Jedno jedyne? Jakiś region, wieś?
– Chyba tak. Region między Bielskiem a Hajnówką. Znam tam każdy
kamień. Zaweży dla mene chustku na hołowie, kob niczoho ne baczyw i tebe
powedu kudy chocz. Każdy krest, dorohu. Ale i tu wsio znaju. Zjezdił
tyje okolice wże kilkanacet let (tłum. Zawiąż mi chustkę na głowie, bym niczego nie widział i poprowadzę cię gdzie chcesz. Każdy krzyż, drogę. Ale i tu wszystko znam. Zjeździłem te okolice już przez kilkanaście lat).
– Ty dobre howorysz po swojomu (tłum. Ty dobrze mówisz po swojemu)
!
– Wże stolko let żywu w Biłostoku i ne miew z kim prosto howoryti po swojemu. Ale wsio pomniu, bo ż i rodom z Hajnowki (tłum. Już tyle lat żyję w Białymstoku i nie miałem po prostu z kim mówić po swojemu. Ale wszystko rozumiem bo też rodem jestem z Hajnówki)
.
Jechaliśmy, gwarząc tak, w kierunku wiosek na południe od Sokółki i szybko przeszliśmy już zupełnie na gwarę z Hajnówki.
Celem były zaś luźne rozmowy o mniej lub bardziej etnograficznym
zacięciu, a przede wszystkim spotkanie z ludźmi. Jak zawsze zresztą.
Jerzy Rajecki zjadł zęby i na robieniu ciekawych zdjęć odchodzącego
Podlasia, i na samych rozmowach. Prowadząc funpage „Podlaskie klimaty”,
zgromadził tam już tysiące zdjęć starych obejść, twarzy mieszkańców,
przyrody, sprzętów – słowem wszystkiego, co składa się na podlaską
codzienność. Tę, której zaraz już może nie być.
– Do kożnoho czołoweka treba odpowiednio pudyjti. Ne tak szto cyk
fotku i jazda. Treba zahoworyti, spytati szto u joho, koli na
zhadżajetsia na znymki tohdy ne robiti. Tut ważna rozmowa i sam czołowek.
Czołowek zwyczajny. Ne sławny, ne celebryta. Ja stolko wże nahoworywsie,
że znaju szto kożny maje cikawy rozkazy (tłum. Do każdego człowieka trzeba odpowiednio podejść. Nie tak, że cyk fotkę i jazda. Trzeba zagadać, spytać co u niego, jak nie zgadza się na zdjęcia to nie robić. Tu ważna rozmowa i sam człowiek. Człowiek zwyczajny. Nie sławny, nie celebryta. Ja tyle już nagadałem się, że wiem, że każdy ma ciekawe opowieści).
– Ale toje wsio odchodit (tłum. Ale to wszystko odchodzi).
– Pewno, że tak. Ja i tomu roblu siety znymki. Bo znaju szto za
deset’ liet tamtoj chaty może ne bude, toj krest rozwalitsia, a toj
czołowek pomre. A tak to bude dla potomnych (tłum. Pewnie, że tak
. Dlatego ja robię te zdjęcia. Bo wiem, że za dziesięć lat tamtej chaty może nie będzie, ten krzyż się rozpadnie, a ten człowiek umrze. A tak to będzie dla potomnych).
Zatrzymaliśmy się we wsi Pawełki, przed domem pana Jana Ancypo –
propagatora sokólskich tradycji. Tych kulinarnych przede wszystkim, ale
nie wyłącznie. Jak się okazało, trafiliśmy na doskonałego znawcę
lokalnych nazw,
haworki i jej osobliwości.
– Zobaczysz Mateusz, jak tu Janek fajno zrobiw takuju izbu regionalnu – uprzedził Jerzy
.
I rzeczywiście. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze wejść na posesję a
gospodarz już przywitał nas jeszcze ciepłą kiszką ziemniaczaną. W
chacie, do której weszliśmy, było wszystko, co można było odnaleźć na
dawnej wsi sokólskiej. Stare narzędzia, koszule, suknie, a nawet rzeczy
już zupełnie zaskakujące.
– Nu jak chłopcy dumajecie, szto heto (tłum. No jak chłopcy myślicie, co to)
? – pan Jan postawił
przed nami ni to kaganek, ni to czarkę. Otworek na górze wskazywałby na
to, że służy do picia, ale gdzie zatyczka?
– Ni chaliery nie znajemo (tłum. Za cholerę nie wiemy)
.
– Heto na muchy. Tut wliewałoso małako, mucha jak uże raz wlecić to nie maje jak ucieczy i utopicca (tłum. To na muchy. Tu wlewało się mleko, mucha jak już raz wleci to nie maje jak uciec i topi się)
.
– No proszę! Tut naprawdu usio wy nazbirali. Baczu jakraz soroczki wisiać (tłum. Tu naprawdę Pan wszystko nazbierał. Widzę właśnie jakie tam koszule wiszą
).
– Tak. Heto dla kobiety takaja. Biełaja (tłum. To dla kobiety taka. Biała)
.
– A dla mużyka? Takaja z uzoram czyrwonym na hrudzi (tłum. A dla faceta? Taka ze wzorem czerwonym na piersiach)
?
– Nie. Takich to tut nie była. Wyszywanok takich tut nie nasili (tłum. Takich to tu nie było. Wyszywanek takich tu nie nosili)
.
Prócz tych nazbieranych w izbie wspaniałości mogłem też zobaczyć,
czym jest dbałość o kulinarną spuściznę. Obok izby, w specjalnym
pomieszczeniu, w absolutnej ciemności, wisiały solone udźce wieprzowe.
Suszący się kumpiak mamił silnym zapachem. Na co komu
prosciutto? – pomyślałem.
– Usio robicca tak jak kiedyści (tłum. Wszystko robi się tak jak kiedyś)
.
Kiedyści. Zainteresowany tym słowem – swoistą polsko-białoruską hybrydą – zapytałem:
– A haworać ludzi u wioscy pa prostu?
– Mało. Usio razumiejuć, ale kab hawaryli, to nie wielmi. Ja tut hawaru tak naprawdu adzin haczu kab hetaho ni zabyć (tłum. Wszystko rozumieją, ale żeby mówili to nie bardzo. Ja tutaj tak naprawdę jedyny chcę by tego nie zapomnieć)
.
– A miesna nazwa wioski jakaja budzie (tłum. A lokalna nazwa wioski jaka będzie)?
– Pawiałkie. Bolsz tak. Tut szcze problem u hetym, chto skul
pachodzić. Adzin moża być rodam z inszaj wioski, ale tut żywie i jak
jaho spytacca jak heta wioska nazywajecca, to jon odkaża jak pomnić z
dziectwa (tłum. Pawiałkie. Raczej tak. Tu jeszcze problem w tym kto skąd pochodzi. Jeden może pochodzić z innej wioski, ale tu mieszka i jak jego spytać jak się ta wioska nazywa, to on powie jak pamięta z dzieciństwa).
– No tak.
–
Ale tut usie nazwy szcze pomniać: Wajnachie, Ihryły, Padkamianka, Jelenia Hara (tłum. Ale tu jeszcze wszystkie nazwy pamiętają: Wojnachy, Igryły, Podkamionka, Jelenia Góra
).
Po wizycie u pana Jana pojechaliśmy do Wierzchlesia, a że wioska
niemała, to i ludzi całkiem sporo. Jerzy bywał tu już wiele razy, a z
niektórymi mieszkańcami jest nawet po imieniu. Zjeżdżając z całkiem
sporej górki zatrzymaliśmy się przed pracującą w ogrodzie panią.
– Dzień dobry. Jak trymajecce tut haworka? Haworać ludzi pa prostu (tłum. Jak trzyma się tu gwara? Mówią ludzie po prostu)
?
– Nu peuna szto tak. Usieńkije. Biez roznicy czy katalik, czy prawaslauny (tłum.
No pewnie, że tak. Wszyscy. Bez różnicy czy katolik czy prawosławny)
.
– A tut budzie „kiedyści” czy „kaliści” (tłum. A tu będzie "kiedyści" czy "kaliści")
?
– A i tak i tak jest. Pa raznomu. My tut usie sibie razumiejem, ale tam pajadźcia tam ło. Tam to czudakie takije. Zapalniaki (tłum. Różnie. My tu wszyscy siebie rozumiemy, ale pojedźcie o tam. Tam to cudakie takie. Zapalniaki)
.
– Jak?
– Nu zapalniaki. My tak jich nazywajemo. Bo za palami żywuć.
Hetyje Knyszewiczy, Harkawiczy, Sukawiczy. Tam to ciekawo razmaulajuć (tłum. No zapalniaki. Bo za polami mieszkają. Te Knyszewicze, Harkawicze, Sukowicze. Tam to ciekawie rozmawiają)!
– A tut heto Wiarchles, tak każuć (tłum. A tutaj to Wiarchles, tak mówią)
?
– Wiarchles, Wiarchles (śmiech)
Tymczasem Jerzy był w swoim żywiole. Mimo tylu lat spędzonych w
podlaskich zakamarkach, wciąż odkrywał coś ciekawego. Starą piwniczkę,
okienko na poddaszu z ozdobami w kształcie słońca, ramę z roślinnym
ornamentem, kapliczkę z Matką Boską, gdzie ktoś położył świeże kwiaty,
czy łubin oświetlony wiosennym słońcem. Cyk, cyk – niósł się świst
wyzwalacza.
– Dawaj pojedziem szcze do Tolika. Maju nadieju, szto je doma (tłum. Dawaj pojedziemy jeszcze do Tolika. Mam nadzieję, że jest w domu)
.
Przywitał nas starszy pan o pogodnej twarzy. Pan Anatol dzieli los
wielu podobnych sobie na całym Podlasiu. Mieszka sam w kilkupokojowej
chacie. Kawaler. Odkąd matka odeszła na wieczny spoczynek, szuka sobie
zajęć, by zapełnić czas.
– Słuchaj Tolik. Ty chyba majesz sietu znimku, kotoru ja dla tebe zrobiw koliś, tak (tłum. Ty chyba masz to zdjecie, które Tobie zrobiłem kiedyś, tak)
?
– A maju, maju. Tuta wisi ło (tłum. Mam, mam. Tutaj wisi)
.
Na pooranej bruzdami twarzy widać było iście dziecięcą radość.
Portret pana Anatola wisiał na honorowym miejscu w towarzystwie innych
obrazków. Nad nimi górowały zaś prawosławne ikony, tradycyjnie strzegące
mieszkańców z rogów izby.
– Hoża taja ikona. Tolik, można zrobiti tut znimku (tłum. Piękna ta ikona. Tolik, można zrobić tu zdjęcie
)?
– Peuno szto można (tłum. Pewnie, że można)
.
– Dawaj, siadaj to szcze razem zrobim pered pieczkoju (tłum. Dawaj, siadaj to jeszcze razem zrobimy przed piecem)
.
Siedząc tak, uwieczniając te krótkie chwile, rozmawiając o prostych
sprawach i ciesząc się z prostych rzeczy nie mogłem nie odnieść
wrażenia, że mimo samotności w świecie pana Tolika panował absolutny ład
i porządek. Elementy układanki pasowały do siebie. Przyjrzałem się
dokładnie mieszkaniu. Prócz chińskiego radyjka nie było chyba ani jednej
rzeczy, która pochodziłaby z innego świata niż ten podlaski. Piec
kaflowy, krzesła, stół z biało-niebieską ceratą. Wszystko jakby
zatrzymane w czasie i związane z miejscem urodzenia. Tutejszość na
Podlasiu nie jest zatem tylko konstruktem umysłu, pomocnym do wskazania
swego miejsca na ziemi. To jest cała rzeczywistość, jaka tę myśl otacza.
Każdy sprzęt codziennego użytku, ikony w pokojach, rośliny za oknem,
każdy krok w kierunku kościoła lub cerkwi. Słowem wszystko. Jakże różni
się to od nowobogackich willi dorobkiewiczów, albo hipsterskich domostw z
wielkich miast. Ludzie ci, żyjąc w innym wymiarze poznania niż
mieszkańcy Sokólszczyzny, zdają się mieszkać wszędzie i nigdzie, a
łaknąc wszystkiego tracą punkt odniesienia. Posążek afrykańskiego
czarownika na stole, sushi na obiad, a w okno zaglądają już nie malwy, a
reklama McDonalda.
- Zwierżany
Śródtytuł może mylić, toteż od razu śpieszę z wyjaśnieniem, że
kolejny dzień zaczynałem jeszcze w Sokółce. A dokładniej spędziłem go na
spotkaniu z kimś, czyjej obecności w sporym jak na Podlasie mieście
raczej bym się nie spodziewał. Bądź, co bądź świat Białorusów, czy też
ostatnich Tutejszych w tych stronach każe nam kierować wzrok, ucho, a
nade wszystko kroki raczej na wieś. I to im mniejszą i im bardziej na
uboczu, tym lepiej, bo tym pewniejsze, że coś się tam jeszcze zachowało.
Podobnie jak to jednak bywa w świecie imigrantów w Europie Zachodniej,
jacy w przeciwieństwie do asymilujących się ojców poszukują na nowo
jasnej tożsamości, tak coraz częściej do swych korzeni dochodzi się w
środowisku miejskim. W nawale informacji wyłapuje się mapy, świadectwa
przodków, porównuje języki, po czym dochodzi do własnych wniosków. W tym
sensie jest to droga odwrotna od wskazanej w poprzednim akapicie.
Kluczem do samoidentyfikacji jednostki staje się nie zakorzenienie
oparte o oderwanie od bodźców płynących ze świata, a właśnie wyłapanie z
tego szumu tego, co może stać się nową platformą zbudowania własnego
ja.
Edwarda Horsztyńskiego znałem dotychczas jedynie z
rzeczywistości wirtualnej, ale to, iż mówi i pisze po białorusku, a przy tym pisze o swych stronach bez wstydu
kazało mi zgłębić zagadnienie, jak mając lat 23 i żyjąc w mieście, które
lubi przypominać o miejscowych Tatarach, ale już o Białorusach
niespecjalnie, nie idzie z prądem, a prędzej pod prąd.
– Pomniu szto kaliś, jak był mały, to jak usie dzietki z Sakołki
bolsz smijausia z haworki czym jaje paważau. Pryjeżdżali raznyje babuli
na rynak i hawaryli pa prostu, a my heta krychu parodiowali. To był
taksama czas Radia Chleu. Słuchałosia hetych pieśniau pra pjanych
rolnikau, pra pryjeznych z wiosak, tak szto i nia było czaho paważać.
Ale pryjszou taki czas, kali pajechau ja pierszy raz na BAS-y
(Basowiszcza) i stau słuchać jak tam ze sceny haworać. Ja baczu, a to
usio taja mowa jakuju ja dobra znaju i razumieju bolsz za hetych katory
przyjechali dzieś z Polszczy. Tady stau ja dumać pra swaji kareni (tłum. Pamiętam jak kiedyś będąc małym tak jak wszystkie dzieciaki z Sokółki bardziej śmiałem się z gwary niż ją szanowałem. Na targ przyjeżdżały różne babcie i mówiły po prostu, a my to trochę parodiowaliśmy. To był też czas Radia Chlew. Słuchało się tych piosenek o pijanych rolnikach, o przyjezdnych z wiosek, także i nie było czego poważać. Ale przyszedł taki czas kiedy pojechałem pierwszy raz na BAS-y (Basowiszcza) i zacząłem słuchać jak mówią ze sceny. Ja patrzę, a to wszystko ten język jaki ja dobrze znam i rozumiem lepiej od tych którzy przyjechali gdzieś z Polski).
– A szto sionnia twoja ajczyna (tłum. A co dziś jest twoją ojczyzną)
?
– Ja dumaju szto najlepsz skazaci, szto heta Litwa. Aposznim czasam ja paczau interesawacca Jaćwiahami. Pasłuchaj hetaho (tłum. Ja myślę, że najlepiej powiedzieć, że to Litwa. Ostatnio zacząłem interesować się Jaćwięgami. Posłuchaj tego)
: Laban vakran! Majas emenis esti Edwardas. As asmu peisotunas ir as buvina en Sūdavai…
– Hata jaćwieski (tłum. To jaćwięski)
?
– Tak. Usio z hetaj ziamli. Heta taksama wielmi cikawa. A pry tym
ja katalik. Z Ulaj Szubzdaj szto pracuje u Radiu Racyja my śmiajemsia,
szto my aposznije Biełarusy-kataliki na Sakolszczynie (tłum. Wszystko z tej ziemi. To też bardzo ciekawe. A przy tym jestem katolikiem. Z Ulą Szubzdą która pracuje w Radio Racja śmiejemy się, że jesteśmy ostatnimi Białorusinami-katolikami na Sokólszczyźnie)
.
Opowiadając tak Edward zaprowadził mnie na miejsce, o jakim
słyszałem, ale nie miałem okazji nigdy widzieć – na sokólski kirkut.
Jeszcze jedna nieco zapomniana melodia przeszłości, jaka w świecie mało
wyrozumiałych deweloperów i włodarzy miejskich nieraz przypomina gorący
kartofel. Nikt tu raczej modlić się nie będzie, a miejsce
„niewykorzystane”. Na szczęście z sokólskim kirkutem nie jest jeszcze
tak źle jak z wieloma innymi w Polsce. Po założeniu strony w internecie,
która ma przypominać o roli tego miejsca w historii miasta i jego
dawnych mieszkańcach, przyszła i chęć pomocy ze strony pani burmistrz.
Edward jest pełen nadziei, że coś z tego będzie.
– Tut użo krychu wykarczawali i wielmi dobra, bo pierachodzić
praz hety hustyja kusty nie lohka. Niekatoryje z hetych mahiłak byli
prosta u ziemli, niekatoryja stajać ale treba ich poczyścić. Hałounaje
szto jość użo uwaha uladau i moża tut sztoś zrobim kab wiarnuć hetamu
miescy jaki-niebudź paradak (tłum. Tu już trochę wykarczowali i bardzo dobrze, bo przechodzić przez te gęste krzewy nie łatwo. Niektóre z tych grobów były po prostu w ziemi, niektóre stoją, ale trzeba było je wyczyścić. Najważniejsze że jest już zainteresowanie władzy i może tu coś zrobimy by przywrócić temu miejscu jaki-taki porządek).
Cmentarz żydowski w Sokółce został założony już w XVII wieku, a fakt,
iż ocalałych macew jest blisko dziewięćset czyni z niego miejsce wręcz
krzyczące o zainteresowanie. Leży na urokliwej górce w
północno-zachodniej części miasta i przylega do jego żywej tkanki jak
zmurszała gałąź do zdrowej części drzewa. Trudno by było inaczej, skoro
prócz ogólnego zapuszczenia jest tu i sporo śmieci. Wysokie miejscami do
pasa trawy i pokrzywy nie zachęcają, lecz gdy weszliśmy głębiej, naszym
oczom ukazały się pokrzywione, u góry półkoliste płyty kamienne. Po
trzy, po pięć, po dziesięć w jednym miejscu. Czasem jest to wyłącznie
nieczytelna płaszczyzna, ledwo wystająca z ziemi, przez co naprawdę
łatwo pomylić ją ze zwykłym kamieniem, a miejscami mierzące po metr
wysokości nagrobki, zapisane hebrajskim alfabetem.
– Starajusia pisać pra usio szto zabytaje. Nia tolki pra
Habrejau, ale i pra synou Sakolszczyzny. Tych szto stwarali BNR, pra
Kastusia Kalinouskaha, dziajaczau, paetau. Tut niedaleko, na
Haradzieńszczynie majem i takije historji, szto u adnoji siamji żyła
troch bratau i adzin stau Palakam, druhi Biełarusam, treci Lićwinam (tłum. Staram się pisać o tym co zapomniane. Nie tylko o Żydach, ale i o synach Sokólszczyzny, tych co tworzyli BNR (Białoruską Rep. Ludową), o Konstantym Kalinowskim, działaczach, poetach. Tu niedaleko na Grodzieńszczyźnie mamy i takie historie, że w jednej rodzinie żyło trzech braci i jeden został Polakiem, drugi Białorusinem, a trzeci Litwinem)
.
– Naprawdu?
– Tak. Jerzy Iwanowski – polski ministr pierad wajnoj, Waclau
Iwanouski – taksama ministr u czas BNR i Tadas Ivanauskas – litouski
biolah i wykladczyk (tłum. Jerzy Iwanowski - polski minister przedwojenny, Wacław Iwanowski - też minister w Białoruskiej Rep. Ludowej i Tadeusz Iwanowski - litewski biolog i wykładowca)
.
Ot, trudno chyba o większy paradoks i absurd – pomyślałem. Co tak
naprawdę dzieli Wileńszczyznę, Grodno i okolice od tutejszych
podsokólskich wsi? Wszak wszystko to dawna Litwa. Pojemna, otwarta,
akceptująca. Ze swoim specyficznym rysem, tak pięknie uchwyconym przez
Mickiewicza i wielu innych, Wielkie Księstwo zdaje się być najlepszą
odpowiedzią na nacjonalizm. Edward zaproponował, by wybrać się do
jednego z takich magicznych zakątków w gminie Sidra, gdzie stoi chata należąca do jego rodziny.
Wyszliśmy więc wieczorem na jedną z dróg wyjazdowych z Sokółki, by w
miarę możliwości złapać „stopa” przed zmrokiem. Po dosłownie piętnastu
minutach drogi wysadzono nas tuż przed Jacowlanami, skąd szliśmy już
pieszo. Zmienna aura i chmury o kolorze sino-granatowym nie zmąciły w
najmniejszy sposób naszych humorów. Tocząc niekończące się rozmowy i
racząc się oranżadą „Krynka” nawet deszcz, jaki po tygodniach suszy
spadł na spragnioną sokólską ziemię, uznaliśmy za przyjemną odmianą
wobec palącego słońca całego tygodnia. I naprawdę nie przesadzę ani na
jotę, jeśli powiem, że zostawiliśmy daleko w tyle współczesną Polskę.
Kierując się cały czas na wschód, przechodząc obok stacji kolejowej w
Racewie, a potem zostawiając za sobą ostatni sklep, trafiliśmy w inny
wymiar. W świat, gdzie nabrzmiałe wodą chmury niemal dotykały zielonych
pagórków i przydrożnych krzyży. W świat, gdzie samochód stał się nie
lada atrakcją, a miast asfaltu słały się wysłużone kocie łby.
Przeszliśmy obok kolejnego wzgórza, z którego jak na dłoni widać było
całą okolicę. Zapach trawy po deszczu i lekkie mgły tworzyły wraz z
opadającym słońcem wręcz malarską kompozycję. Kolejny krzyż. Tym razem
przyciągnął uwagę trupią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. „Za dusze w
czyśćcu cierpiące, które od nas ratunku żądają, proszę o trzy Zdrowaś
Marya. 1861 r.”. Dotarliśmy do celu podróży. Do Zwierżan. Byłem
absolutnie oczarowany nie tyle chatą, na jaką się nastawiałem, a prędzej
dworkiem drewnianym o zielonych okiennicach, przytulnym ganku i
zadbanym ogrodzie.
– Ty kazau, szto heto chata i ja tak dumau. A tut baczu pańska siadziba (tłum. Ty mówiłeś, że to chata i ja tak myślałem. A tu parzę pańska siedziba)
!
– Zara koty pryleciać i buduć prasić o jeżu (tłum. Zaraz koty się zlecą i będą prosić o jedzenie).
I tak oto trafiłem do jakiejś niesamowitej enklawy Wielkiego
Księstwa. Wiedząc, że ojciec Edwarda, pan Piotr Holsztyński, jest
dowódcą Sokólskiego Pododdziału Kawalerii im. 10. Pułku Ułanów
Litewskich, słusznie przewidywałem, że mogę spodziewać się akcentów
romantycznych, ale wnętrze siedliska przerosło moje najśmielsze
oczekiwania. Tu każdy metr sześcienny bił przywiązaniem do dawnej
Rzeczypospolitej i szlacheckich wnętrz. Świeczniki i lampy naftowe.
Mundury i hełmy. Drewniane stoły i szafy. Poszedłem do kilimu
zawieszonego w dużym pokoju. Obok pałaszy zawieszona strzelba oraz
szabla. Biorę ją do ręki, wyjmuję z pochwy i czytam wyryty napis: „Amor
Patriae Nostra Lex”. Nad tym wszystkim portret Adama Mickiewicza i godło
z czasów powstania styczniowego: orzeł, pogoń i archanioł Michał. Po
krótkiej zabawie z kotami, jakie faktycznie nawiedziły nas w oczekiwaniu
na poczęstunek, przyszedł też czas na sowitą nagrodę za nasze trudy –
wieczerzę. Usiedliśmy przy marynowanych rydzach, pysznym bigosie i
dębowym duchu puszczy, który nie palił, a smakował nad wyraz
aromatycznie.

Oglądając film „U Pana Boga za piecem”, a potem „Ogniem i Mieczem”, a
w przerwach wznosząc kolejne toasty za pomyślność, nie mogłem nie
powracać myślą do faktu, iż tak jak w wiejskiej kapliczce w Okopach,
chacie pana Tolika w Wierzchlesiu czy izbie pana Janka w Pawełkach,
wszystko tu do siebie pasowało. Pasowało, choć tu krzyż katolicki
zastąpił prawosławną ikonę, tam kilim zastąpił obrus, a gdzie indziej
szabla dawne narzędzie rolnicze. Mimo wszystko czułem, że cała ta
wycieczka ukazała moim oczom rzeczywistość może i już mocno odmienną od
tej dawnej, ale z zachowanym zdrowym korzeniem. Tutejszym. Miejscowym.
Udowodniła, że Wielkie Księstwo żyje, bo też żyją jego rozsiani tu i
ówdzie synowie. Mickiewicz by się cieszył.
– To szto? Za Litwu?
Podniosłem swój kieliszek.
– Za Litwu!
(tekst ukazał się w miesięczniku "Czasopis" nr 7-8/2016)