środa, 20 grudnia 2017

To nie życie tylko jego iluzja (DONBAS-UKRAINA)

Zniszczony most w Stanicy Ługańskiej. Widok na pierwsze pozycje Milicji Ludowej ŁNR

1.Porzucone dzieci Moskwy


W stolicy Donieckiej Republiki Ludowej (DNR) wieje pustką. W porannych godzinach szczytu korkiem są już trzy samochody w linii. Na chodnikach podobnie: parę twarzy wykrzywionych papierosem wypalanym w oczekiwaniu na marszrutkę - (niemożliwie ciasny mikrobus), parę eleganckich osób śpieszących do urzędów, nieliczne otwarte sklepy i kioski. Kilkanaście stopni na plusie w listopadzie przejęto by z zadowoleniem tak u nas jak i w każdym regionie Ukrainy także to nie aura wygania stąd ludzi. Miejscowi mówią, że wiosną czy latem z zapełnieniem ulic milionowego Doniecka bywa wcale niewiele lepiej. Rzecz w wojnie w jakiej wciąż grzęźnie to dawniej mające tak dobre perspektywy rozwoju miasto. Połowa jego mieszkańców mieszka w innych częściach Ukrainy, bądź w Rosji. Na placu Niepodległości, czy ulicy Uniwersyteckiej rzuca się w oczy przede wszystkim brak młodzieży, jakiej pełno widziałem w kontrolowanym przez państwo ukraińskie Charkowie. Chlubnym wyjątkiem zdaje się być tylko bulwar Puszkina, czy miejscowy fastfood. Nie znaczy to, że młodych ludzi nie ma zupełnie, ale jeśli już to dominuje młodzież szkolna. Dwudziestolatków w sile wieku i z wykształceniem, a więc jednostek najbardziej atrakcyjnych dla przyszłości każdego społeczeństwa jak na lekarstwo. Ile ludzi mieszka w Doniecku dziś ciężko stwierdzić, ale ślepy zauważyłby iż o wiele mniej niż podczas Euro 2012.

W Donbasie alternatyw jest bowiem mało: jeśli nie tworzysz wąskich kadr polityczno-administracyjnych separatystycznych republik, to albo idziesz do wojska, albo do działających jeszcze kopalń węgla. Czy dziwić się, że nawet niechęć do banderowskiego nacjonalizmu nie wzbrania przed przyznaniem, że na Ukrainie jest lepiej? Jeśli nawet nie zamożniej to chociaż weselej, głośniej. Ten gwar i śmiech to właśnie młodzi ludzie Kijowa, Lwowa, czy Zaporoża. A Donbas zdaje się stać emerytami.

Doniecka ulica z fląga DNR
W republikach ludowych żyje się ciężko, bo też poza podgryzającą się wzajemnie kastą władzy, większość ich obywateli jest w stanie ledwie zaspokajać tylko te podstawowe potrzeby piramidy Masłowa. Donieck na tle pozostałych miast i miasteczek kontrolowanego przez separatystów regionu to i tak stolica kulturalna  mamiąca przechodniów reklamą przedstawień teatralnych, cyrkiem czy baletem. Mało kogo jednak na to stać, a okazjonalne koncerty trzeciorzędnych gwiazd z Rosji raz na pół roku trudno uznać za atrakcyjny program artystyczny. Można jednak trafić dużo gorzej. Sąsiedni Ługańsk – stolica bliźniaczej Ługańskiej Republiki Ludowej (ŁNR) już przed wojną miał opinię podłego miejsca zamieszkanego przez marines społeczny i kryminalistów. W Doniecku brakuje może i tego wielkomiejskiego gwaru, ale w Ługańsku jest już po prostu śmiertelnie cicho. Antyukraińska rewolta z 2014 roku dała mu niewątpliwy awans co do statusu, ale i wyludnienie gorsze od donieckiego. Sąsiad ŁNR ma chociaż parę reprezentacyjnych budowli, stadion, czy wielkomiejski rozmach. Ma czy raczej miał „swojego” Rinata Achmatowa jaki łożył na jego rozwój i prosperitę. Ługańsk, czy też podług mieszkańców Doniecka „Łahańsk” (od ros. „zostawać w tyle”) nie ma nawet tego. Mimo to Donieck nie kipi energią ani optymizmem. Mężczyzna w średnim wieku spotkany w kantorze przy wymianie niechcianej hrywny wyłożył mi wszystko dostatecznie jasno: „Rosja zamieniła nas na Krym. To tu trzy lata temu były największe zgromadzenia i to tu żyła russkaja wiesna (ruska wiosna). Dziś niby mamy wszystko to co tam: tablice rejestracyjne, walutę, strefę czasową. Tylko nie rosyjskie paszporty”.

Doniecka ulica i miejscowa propaganda
2.Mała donbaska stabilizacja

Każde społeczeństwo przeżywające okres politycznego zamętu stara się dążyć do przywrócenia pewnego status quo ante. Jeśli nawet nie oczekiwanej, całkowitej stabilizacji to choćby jej mirażu w wydaniu wojennym. Tym zdają się być przejęte przez donbaskie republiki państwowe supermarkety. W Ługańsku taką rolę spełnia sieć Narodnyj (Ludowy), zaś w Doniecku Pierwyj Respublikanskij (Pierwszy Republikański). A jeśli normalność to oczywiście w parze z nowoczesnością. W obu znacjonalizowanych przedsiębiorstwach można wyrobić sobie karty lojalnościowe uprawniające do korzystnych zniżek, w sklepach gra wesoła muzyka, półki kuszą przecenami, a prócz rzeczy podstawowych nie brak i asortymentu luksusowego. Nie da się jednak nie zauważyć, iż kupujących nie jest wielu, a jeśli już faktycznie ktoś kręci się pomiędzy półkami to dominują starsze kobiety w paltach z poprzedniej epoki łowiące okiem najtańsze twarogi, kefiry, czy ziemniaki. Kto kupuje te sery pleśniowe, kawiory i salami doprawdy nie wiedziałem. Zapewne ludzie władzy jakich opancerzone samochody z przyciemnianymi szybami widać niekiedy na ulicach miasta. Ten miraż normalności tworzą też enklawy relaksu i zieleni. W Doniecku, na odnowionych bulwarach czy nabrzeżu rzeki Kalmius spotykają się zakochani, a między obwoźnym stanowiskiem z gorącą czekoladą spacerują mamy z dziećmi. Spaceruje każdy kto pośród wszechobecnych wojskowych pragnie oddechu od wojny. W ścisłym centrum miasta nie słychać moździerzy, ani kałasznikowów – to już naprawdę wiele. Co najwyżej dalekie, złowieszcze grady, ale i to przeważnie dopiero ciemną nocą gdy trwa godzina policyjna, a frontowe zmagania zyskują nową dynamikę. Za dnia można jeszcze poczuć się w miarę swobodnie. Mimo, iż przedstawicielstwa ukraińskich banków, sieci komórkowych, witryny z zachodnią biżuterią czy konfekcją są zamknięte na cztery spusty, to połowa lokali i sklepów jednak działa. Gdzieś zmienił się właściciel, gdzie indziej wyjechał szef, ale został jego zastępca. Ktoś stracił, a ktoś zyskał - życie.

Centrum Doniecka ma też pewien osobliwy łącznik między starym, a nowym – restaurację serwującą cheeseburgery, frytki, chrupiące kurczaki, napoje chłodzące i słodkie koktajle. Gdy pierwszy raz odwiedziłem podwoje DonMaca zauważyłem, że każda jego część od umiejscowienia frytkownic po kasy wygląda dokładnie tak samo jak w najpopularniejszej sieci fastfoodów na świecie. Podobieństwo to żaden przypadek. Gdy w 2014 roku niemal każde zachodnie przedsiębiorstwo w pośpiechu zamykało interes w opanowanym przez rebeliantów Donbasie nie zwlekał również symbol amerykańskiej obecności na tej górniczej ziemi. Doniecki Mcdonalds co prawda przestał istnieć, ale luka na rynku pozostała. Cóż było robić? Ponieważ pieniądze nie śmierdzą toteż ten i pozostałe oddziały otwarto wkrótce pod zmienionym szyldem. DonMac jest zatem kwintesencją schizofrenii w jakiej żyje to miasto. Szczyci się wybudowanymi przed Euro 2012 budynkami i stadionem Szachtara, ale jednocześnie deklaruje dumę jedynie z czasów sowieckich. Chwali się dwujęzycznym ukraińsko-rosyjskim charakterem państwa, lecz posługiwanie się mową Szewczenki w przestrzeni publicznej jest równie absurdalne i ryzykowne co np. używanie polskiego. Sławi się tu wielkomiejski charakter Doniecka i wyśmiewa po cichu prowincjonalny Ługańsk, ale gości dokładnie tych samych artystów z Rosji okresowo robiących tournee po Donbasie i cierpi te same niedostatki uwagi i akceptacji świata co sąsiad.

Doniecki DONMAK- i swojsko i amerykańsko...
3.Niet mirnawa nieba (bez spokojnego nieba)

Zupełnie inna sytuacja i nastroje niż w miarę normalnym centrum panują w dzielnicy kijowskiej, albo Starej Putiłowce. Tam miejsc wypoczynku prócz zniszczonych ławek przed blokami zwyczajnie nie ma. Są to strony Doniecka bezpośrednio zagrożone ostrzałem z regionu donieckiego lotniska. Niekończący się bój w jego ruinach niepokoi przede wszystkim emerytów zamieszkujących przeraźliwie smutne osiedla z wielkiej płyty tych południowo-zachodnich przedmieść miasta. Większość z podwórek robi wrażenie kompletnie wyczyszczonych z ludzi przed czterdziestką. Zostają tu ci, którzy ani nie mają dokąd, ani po co już się udać. Klucząc tak między zaułkami dzielnicy dostrzegłem nieliczne postacie: paru jednolicie ubranych pracowników służby oczyszczania miasta pakujących zwiędłe liście w czarne worki, dwie kobiety w średnim wieku czekające na autobus na przystanku, a na tyłach bloków trzech starszych jegomościów z butelką wódki. Tuż koło budynku szkoły mieścił się też ewidentnie dawno już nie odwiedzany, odrapany, rdzewiejący plac zabaw. Zapewne nie wyglądał pięknie ani za Kuczmy, ani Janukowicza, ale teraz był już kompletnie nieprzydatny. Od lata 2014 roku niemal nieprzerwanie słychać tu wymianę ognia, więc trudno o bezpieczną zabawę w miejscu gdzie w każdej chwili może trafić zbłąkany pocisk. By mieć pełny obraz donieckich realiów najlepiej skorzystać z komunikacji miejskiej.

Mi w pamięć zapadła podróż autobusem linii 10. Wsiadłem doń na ludnej ulicy Uniwersyteckiej, niemal naprzeciwko centralnego pomnika Lenina. Autobus był pełen, a dla mnie ledwie starczyło miejsca przy drzwiach. Wedle ogólnie przyjętego zwyczaju pasażerowie podają do przodu symboliczne 8 rubli od kolejnych chcących skorzystać z usługi. W bilety nikt się tu nie bawi toteż podróż przebiegała bez zbędnych przerw. Kierowca zdawał się w ogóle nie patrzeć kto z wsiadających zapłacił i znudzonym wzrokiem omiatał dobrze znaną trasę. Im dalej na północ tym luźniej w autobusie, a samochodów i otwartych sklepów za oknami coraz mniej. W końcu zostałem sam. Mijaliśmy poorane pociskami chodniki i wypalone magazyny. Rozklekotany autobus zawrócił tuż przed położonym w poprzek drogi betonowym filarem, czy też kolumną. To prowizoryczna pętla wojenna – blokpost strzeżony przez kilku wojskowych. Wjazd na położony nad torami kolejowymi wiadukt był już niemożliwy. Dziś to po prostu już niebezpiecznie blisko frontu. Przeszedłem na drugą stronę prospektu Kijowskiego by dojść możliwe blisko kolei. Minąłem zupełnie zdewastowany zakład przemysłowy gdzie kręcili się bojownicy DNR. Starałem się nie wyróżniać strojem już od pierwszego dnia. Moja niebieska, ortalionowa kurtka, adidasy, dżinsy i kaszkiet zlewały się całkowicie z donieckim tłumem. Tu nie ma hipsterów, nowobogackich dodatków, ani jakiejkolwiek ekstrawagancji. W ubiorze, otoczeniu oraz przede wszystkim w głowach mieszkańców dominują lata 80-te. Przebrzmiała sowieckość jako raj utracony.

Za zniszczonym zakładem dostrzegłem osmaloną ostrzałem bramę. Krótko po tym jak zrobiłem jej zdjęcie wyskoczyło zeń dwóch wojskowych z kałasznikowami. Po krótkiej wymianie zdań i oglądzie dokumentów zrozumieli, że nie jestem zbłąkanym, ukraińskim szpiegiem. Przyfrontowe napięcie nie pozostawia jedna obojętnym. „Często tu strzelają?” – pytam. „Codziennie. Zobacz po domach.” Niski blondyn obracał się zgodnie ze wskazówkami zegara by wskazać palcem na niewidoczne z tego punktu widzenia obiekty. „Tam trafili blok mieszkalny tydzień temu, dwa tygodnie wcześniej strzelali z gradów po osiedlu, a koło ulicy widziałeś też pewnie wypalone magazyny”. Nawet podczas tej krótkiej rozmowy słyszalne były stłumione odgłosy wybuchów. Ciężko rozeznać się czyjego autorstwa. „Teraz to i tak jest nic. Przyjechałbyś tu po zmroku to byś dopiero zobaczył. Ledwo słońce zajdzie to się dopiero zaczyna kanonada. Jak oni chcą żeby ludzie chcieli powrotu Ukrainy skoro co dnia po nich strzelają? Starsi, dzieci...Zapytaj tu kogokolwiek co sądzi o Ukrainie i czy chciałby jej powrotu. Powrotu do tych którzy ich zabijają? Nigdy. Zdjes’ niet mirnawa nieba”.

Blok w rejonie kijowskim Doniecka
4.Stanica Ługańska

Donieckie ulice są pełne flag, plakatów propagandowych oraz afiszy DNR. Czy to z braku reklamodawców chcących zapełnić puste billboardy, czy to by pogłębić wiarę w nieuchronny sukces młodej republiki – trudno powiedzieć. Fakt, że połowa z nich to cytaty, bądź portrety Aleksandra Zacharczenko, a druga połowa życzenia z okazji rozlicznych dat: dnia nauczyciela, dnia górnika, dnia miasta itp. Ponieważ ani zeszłomiesięcznych, ani nawet wiosennych plakatów nikt nie zdejmuje to można odnieść wrażenie, że powyższe święta albo trwają cały rok, albo raz zawieszone dowody pamięci wyczekują przyszłorocznej okazji. W Ługańsku gdzie do niedawny Gława Riespubliki nie cieszył się specjalną popularnością unikano ostentacyjnego rozwieszania jego podobizny. Reszta zaś przypominała politykę sąsiada: żołnierze Wojny Ojczyźnianej razem z bojowcami Milicji Ludowych ŁNR, plakat sławiący rodzinę jako podstawowe dobro republiki, bądź grafika przedstawiająca nowe państwo jako bezpieczny dom. Nic tylko mieszkać i pracować.
Sam wjazd na teren ŁNR z przyfrontowej Stanicy Ługańskiej był prostszy niż myślałem. Służba Bezpieczeństwa Ukrainy i beze mnie cierpi na nadmiar pracy. Codziennie tłumy mieszkańców dawniej jednolitego obwodu ługańskiego przechodzą przez kontrole przed mostem na rzece Siewierskij Doniec i docierają na teren separatystów. Nawet zbłąkany podróżnik nie wywołuje w młodych żołnierzach żadnych emocji. Wbijają pieczątkę punktu kontrolnego Stanica Ługańska i nic więcej ich nie zajmuje. Nie chcą ani zadawać dodatkowych pytań, ani zabierać na stronę celem sprawdzenia bagażu. Byłem tym dość zaskoczony, ale czy dziwić się ich obojętności przy kolejkach jakie dzień w dzień zastają tam już o bladego świtu? Ci żołnierze szli tu z myślą o odzyskiwaniu utraconego przez państwo ukraińskie terenu, a miast tego siedzą pół dnia w ciasnych kontenerach wypełniając bezsensowne karteczki. Bezsensowne, bo po pół godzinie odbierane przez innych wojskowych w drugiej kolejce. To jednak też pokaz siły – kto wie czy nie będącym celem samym w sobie. Codzienny biurokratyczno-wojskowy teatr dla setek, a z czasem tysięcy szarych, smutnych, starszych ludzi, których cieszy gdy kolejka porusza się szybko i którzy z pokorą wyczekują przyzwalającego kiwnięcia kolejnych szeregowców. Taszczą ze sobą pakunki, wózki, rowery obładowane zakupami, a pomiędzy nimi przemykają tak szarzy jak oni sami handlarze. Moje sąsiadki kupiły od rumianej baby czosnek i cebulę. Po kilogramie najmniej, bo towar już zapakowany i zważony. Po cichu przeliczając hrywny na ruble sprawdzały czy zakup się opłaci. Przeważnie tak, bo w ŁNR drożej niż w Stanicy, czy Bachmucie. Lecz wtem kolejne poruszenie – kolejne trzy kroki do przodu. Walka bark w bark zakończone dłuższym przystankiem. Miejscowi nie mieli złudzeń. Na przekroczenie "granicy" potrzeba 4-5 godzin.

„Co, przyszliście się nażreć, tak? Nasze zapasy wyjadać? Bo wy z Ługańska więc możecie – tak? Tylko, że ja jestem u siebie. To wy tu jesteście gośćmi, bladź” – język ukraiński rozbrzmiewał w karcąco-drwiącym tonie młodego, ukraińskiego wojskowego niemal jak oręż. Był ostentacyjnym podkreśleniem swej własnej wyższości, a nade wszystko bezsilnej frustracji. Jego adresatami byli wszak niemal w 100% emeryci jacy nie mogli prezentować militarnego zagrożenia, ale stanowili jedyną w tych warunkach możliwość wykrzyczenia swej niechęci tej „drugiej stronie”. Ponieważ niektórzy z zebranych zaczęli coś mu po cichu odburkiwać oficer obficie klnąc nakręcał się niepotrzebnie wyrzucając z siebie tyrady o „zdrajcach” i sługusach „moskali”. Większość służących tu Ukraińców nie wyżywała się jednak na nikim. Po pierwsze dlatego, że sami pochodzili z różnych regionów wielkiego i różnorodnego państwa, a po drugie dlatego, że nie sposób budować zaufanie dla sił zbrojnych państwa planującego odzyskać rząd dusz w regionie takim łajaniem. Po ok. trzech godzinach od opuszczenia marszrutki jaka przywiozła mnie tu z Charkowa ostatecznie pożegnałem się z pracownikami SBU. Odprowadzały mnie ostatnie odgłosy kłótni o pierwszeństwo w kolejce, niecierpliwe popędzanie jednych przez drugich i gromkie „nazad!” wojskowych cofające zbyt ochoczo prących do przodu.
Olbrzymia kolejka na punkcie kontrolnym Stanica Ługańska
5.Most

Wzajemny ostrzał strategicznych nabrzeży Dońca odbił się na moście stanowiącym dla Ługańska jedyne wyjście na północ. Ucierpiał odcinek najbliższy pozycjom SBU. Dziś przejście nań jest możliwe tylko dzięki pokonaniu chybotliwej, drewnianej kładki. Nad kładką powiewały dwie niebiesko-żółto- czerwone flagi ultra-prawosławnego kozactwa dońskiego oraz jedna czerwona z sierpem i młotem. Dysonans? Jak widać nie raził bojowników. Przechodząc nieco zbyt szybko przez pierwsze stanowisko kozaków nieopatrznie zwróciłem ich uwagę. W rękach trzymałem telefon. Ktoś musiał im donieść, że ja nie stąd. „Stoj! A ty chtooo?!”. Na nic zdały się me tłumaczenia o uprzednim kontakcie z urzędnikami w Ługańsku.

Zlecieli się wyżsi rangą atamani. Potężny brodacz w futrzanej czapie i twarzą naznaczoną czerwonymi od poparzeń plamami nakazał trzymać mnie na moście dopóki nie przyjedzie ktoś z Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa (MGB ŁNR). Siedząc tak na niewygodnym pieńku z czasem wdałem się w rozmowę z pilnującym mnie młodym bojownikiem. Właściwie to on pierwszy zagadał. „Co się mówi o tej wojnie w Polsce? Jakie są opinie o Ukrainie i o nas”? Starałem się przetłumaczyć, iż w tej chwili najwięcej jest obojętności i niewiedzy. Uwaga mediów spadła na co innego. „Spójrz wokoło siebie. Widzisz tutaj te babcie z karabinami i dziadków obwieszonych granatami? No przecież wszyscy to terroryści! Ukraińcy przekonują, że nawet dzieci tu strzelają do ukraińskich żołnierzy. Widzisz gdzieś ich?” – kozak uśmiechał się przy tym drwiąco. Starałem się nieco zmienić temat i zapytać o sytuacje na moście. „Już trzy lata jest to nasz dom. Strzelają prawie codziennie. Latają tu dronami w te i we w te. Wypatrują, ale wiele z tego nie ma.” „Zbijacie je?” Chłopak zaśmiał się pokazując na broń: „Czym? Kałasznikowem?”

Po trzech godzinach bezowocnego oczekiwania na urzędników z Ługańska zlitowano się nade mną i zaproszono do środka zadaszonego domku. Lekki mróz i siąpiący deszcz zniechęciły aktualnych decydentów mego losu do frontowej praktyki. Dwuizbowa kwatera zdała się dużo obszerniejsza wewnątrz niż na pierwszy rzut oka. Prowizoryczny kominek, świeżo narąbane drewno, kuchenka gazowa, stół, nad nimi prawosławne ikony, tekst przysięgi kozackiej, a na tyłach podwójne prycze jako sypialnia. „Chcesz barszczu?” Kiwnąłem głową. Izba zapełniła się jedzącymi. Nie mogło obyć się bez symbolicznego kieliszka, kochanej bez względu na frontową przynależność słoniny (sała) oraz słodkiej cebuli. Niemal każdy blokpost posiada też swoją maskotkę. Swoje psy, czy koty mieli ukraińscy wojskowi pod Sewierodonieckiem, Słowiańskiem i tak było też tutaj. Dwumiesięczny szczeniak szczekał zawzięcie ilekroć mnie zobaczył wywołując wśród bojowników huragany śmiechu „Wie kto tu przeszedł szpiegować! Brawo mały! Maładiec!”

Ten z początku niebezpieczny epizod zakończyło wieczorne przesłuchanie w MGB ŁNR. Dwóch oficerów przeglądało mój paszport z zaciekawieniem. „Wie pan…Tu jest naprawdę dużo dywersji i musimy dmuchać na zimne. Wojna trwa. Naprzeciwko stoi pomnik obrońców ŁNR postawiony ledwie w zeszłym roku. Już trzykrotnie usiłowano go wysadzić”. „Kiedy? Po zmroku?” – zapytałem. „Oczywiście, nocą. Zdalne odpalanym ładunkiem. Na szczęście konstrukcja jest na tyle solidna, że nic poważnego się nie stało, ale to najlepszy dowód na to, że lepiej uważać. Sytuacja jest tym trudniejsza, że wroga nie sposób rozpoznać. Może wyglądać tak jak my, mówić tak jak my, a nawet przyczepić do kurtki wstążkę Św. Jerzego. I co z tego? To o czymś świadczy?” W duchu przyznałem rację. Podobnie zresztą jak czarno-czerwone emblematy ewentualnych dywersantów drugiej strony.

Pomnik sławiący bohaterów walki o Ługańską Republikę Ludową (postawiony w 2016 r.)

6.Rebelia marginesu

Warto tu dodać, że byłem najprawdopodobniej ostatnim Polakiem jaki odwiedził ŁNR za panowania Igora Płotnickiego. Dawny dowódca batalionu „Zaria” (Zorza/Świt), jaki kierował republiką od 2014 roku nie był ani specjalnie energiczny, ani poważany. Mimo, iż nie poddawał pod dyskusję tak absurdalnych pomysłów jak lider DNR (np. uczynienia z kontrolowanych przez Ukrainę terenów „Małorosji”) to pozbawiając wpływu na bieg zdarzeń w republice swoich potencjalnych konkurentów od początku urzędowania zrażał do siebie a to ługańskich kozaków, a to konkurencyjne koterie. Donbaskie telewizje wzorem rosyjskiej przeprowadzają cykliczne wywiady z naczelnikami republik. Ten który oglądałem 11.11.2017 okazał się być już ostatnim której gościem był Igor Płotnicki. Gława
DNR Aleksander Zacharczenko ma wciąż więcej szczęścia. W jego republice nie odbywały się tak spektakularne bunt jak choćby w Stachanowie, czy Ałczewsku w ŁNR, a lepsza prezencja i młody wiek wojskowego zjednuje mu pewną sympatię. Problemem jest jednak zauważalna również w Doniecku arogancja wyżej postawionych. Nowych elit.

„W republikach ludowych do władzy doszli ci, którzy nic nie osiągnęli.” rozmowa z doniecką nauczycielką na emeryturze dała mi najwięcej jeśli chodzi o zrozumieniu klasowego charakteru rewolty z 2014. „Widzę ich teraz jak się wywyższają. Wszyscy ci dawni ochroniarze, bezrobotni, lumpy, pijacy. Dali im broń i chodzą dumni jak pawie ustawiając po kątach lepszych i bardziej pracowitych od siebie. Zero szacunku dla mojego i wielu innych ludzi kilkudziesięcioletniego doświadczenia. No, ale oglądając kanał Pierwyj Riespubliańskij widać kwitnący kraj. Zakłady pracują, szkoły działają, ludzie szczęśliwi. Tylko, niech pan spojrzy co dzieje się chwilę po zachodzie słońca – wymarłe miasto. Jest strasznie, po prostu strasznie.” „Na Ukrainie też nie dzieje się dobrze. Nawet w Charkowie widać biedę”- dodałem. „Oczywiście, że tak. Na terenach kontrolowanych przez Kijów jest pełno bilbordów z hasłami antykorupcyjnymi. Tylko, że najprawdopodobniej korupcja obecnie jest daleko większa niż była kiedykolwiek. Władza Poroszenki jest zbudowana ma krwi, więc jak ona może być dobra?” „Co pani przez to rozumie?” „O Janukowiczu można powiedzieć wiele rzeczy ale nie to, że kazałby strzelać do ludzi w Kijowie. Brakowało mu po prostu do tego siły charakteru. Był słaby i uległy. Całe tygodnie nie podejmował żadnych decyzji. Należało więc rozwiązać to siłowo za niego. No, a potem to już sam pan wie jak było. Nie jestem przeciwna Ukraińcom. Byłam nieraz we Lwowie i Kijowie i nigdy nie spotkałam się z agresją podczas mówienia po rosyjsku. To są mity, którymi karmi nasza propaganda. Natomiast czym innym są nacjonalistyczne bataliony jak „Ajdar” czy „Azow”. Oni dyszą rządzą zemsty”.

„Czy pani zdaniem republiki ludowe w Donbasie będą w ogóle czymś trwałym? Jestem tu parę dni, ale już czuję wyraźny spadek nastroju. Tak jak pani mówi – tu jest strasznie pusto. Brakuje kolorów, śmiechu”. Moja rozmówczyni westchnęła. „Ja sama mam w sobie krew tatarską, ukraińską, rosyjską i polską. Moja babcia została zesłana na wschód z Polski. Miałam nawet możliwość wyjechać na podstawie karty Polaka, ale nie chciałam. Mnóstwo osób z Doniecka – w tym moja rodzina - kupiło sobie wille na Krymie gdy były one bardzo tanie. Mieliśmy też całkiem duże mieszkanie w Słowiańsku. A teraz niech pan sobie wyobrazi: mieszkam w DNR, dom na Krymie - to już Rosja, a Słowiańsk Ukraina. To jest normalne? Nie wiem co będzie dalej w Donbasie i w moim Doniecku, ale niech mi pan wierzy, że naprawdę tak nie da się żyć na dłuższą metę. To nie jest życie tylko jego iluzja...

sobota, 12 sierpnia 2017

Dunkierka - recenzja filmu

A dziś moja recenzja amerykańskiego filmu wojennego "Dunkierka" okraszona ogólną refleksją antywojenną. Polecam!

niedziela, 11 czerwca 2017

Co z tym "dla"?




Regionalizmy spotykane jak Polska długa i szeroka wzbudzają różne uczucia. Raz zainteresowanie lingwistów, raz dumę ich użytkowników, a raz rozbawienie całej Polski. Łączą w sobie archaiczne pojęcia, nierzadko zabawne zbitki sylab, a także nieoczekiwane skojarzenia. Ślązaków poznamy po ich „godce” i potakującym „ja”, górali podhalańskich po zwykle błędnie naśladowanym w mass mediach mazurzeniu, natomiast śledzi (Białystok i okolice) po niecodziennym użyciu przyimka „dla”. „Dać dla kogoś”, „powiedzieć dla nich”, „zarzucić dla niej”.

Zbyt często jednak poprzestajemy na prostej obserwacji faktu mówiąc: tak jest, tak tutaj mówią, ot gwara, dialekt i wsio. Warto jednak zadawać pytania i szukać odpowiedzi jeśli jakieś zjawisko jest dla nas niejasne. Wiele razy niepotrzebnie towarzyszy temu wyszydzanie inności i następujący po tym wstyd użytkowników. Regionalizmy są piękne i spotykane są w całym świecie. Jeżeli coś nie jest oczywistym błędem, niechlujstwem językowym, a wręcz mówi się to z zaznaczeniem własnej odrębności to świadczy tylko o świadomości własnego miejsca na ziemi i jego osobliwości.

Dlaczego więc przyimek „dla” z dopełniaczem zamiast celownika jest tak typowy dla województwa podlaskiego? Przede wszystkim należy tu uwzględnić rubieże językowe. Granica Polski przeważnie bywa również granicą polskiego osadnictwa i języka. Tak przyjęto uważać, ale w przypadku wschodnich Kresów nie jest to zasadne nawet dziś. Ostatnie zwarte skupiska zasiedlone przez ludność polskojęzyczną w dawnych wiekach znajdowały się zarówno na zachód od obecnej granicy politycznej (jak w powiecie bielsko-podlaskim - w jego zachodnich gminach), ale i daleko za wschód od niej (jak na przedwojennym Wołyniu, czy Podolu). Większość tych niuansów i etniczno-językowych przekładańców Kresów zniszczyła wojna. Nie wszędzie jednak. Etniczno-językowa struktura Podlasia w mniejszym, bądź większym stopniu przetrwała. W zachodnich rejonach województwa zamieszkiwała ludność polska, w powiatach przygranicznych dziś już niemal do końca spolonizowana ludność ruska (białoruska/ukraińska) zaś na Suwalszczyźnie litewska. Tam gdzie inne narody tam – rzecz oczywista - inne języki.

I tak w języku litewskim odpowiedzi na pytania z trzeciego przypadka udzielamy bez odpowiednika słowa „dla” ponieważ taki odpowiednik najzwyczajniej nie istnieje. W językach wschodniosłowiańskich korzystamy zaś ze wskazanego przyimka w innych sytuacjach, rzadziej. Najwłaściwsza hipoteza powstania zjawiska zakłada ciężenie do odpodobnienia się języków. Polega to mniej więcej na tym, że prości ludzie interpretowali różnice językowe na zasadzie przeciwieństwa. Jeżeli we wschodniosłowiańskich gwarach użycie „dla” jest znikome, a w polszczyźnie szeroko spotykane to znaczy, że należy go używać wszędzie. W myśl takiego poglądu powiedzenie „dla mnie podoba się ta piosenka” jest hiperpoprawne ponieważ polonizuje ukraińskie i białoruskie meni podobajetsja / mianie podobajecca. Ponieważ ludność województw Świętokrzyskiego, czy Kujawsko-Pomorskiego nie miała od kogo się odpodabniać to proces ten nie zaszedł tam w ogóle. Promieniował za to w okolicy dawnych granic językowych stąd formę z "dla" spotykamy na zwartym pasie obejmującym część warmińsko-mazurskiego, woj. podlaskie oraz Podlasie południowe (dziś część woj. lubelskiego)

Zjawisko o którym mówimy bierze swój początek w wieku XIX, a utrwala się w wieku XX. Czemu? Ponieważ do prymatu polszczyzny na Podlasiu doprowadził upadek cesarstwa Rosji i ponowne pojawienie się Polski na mapie świata po 1918. Za komuny zaś wraz z przeprowadzką białoruskiej/ukraińskiej ludności wschodniego Podlasia do miast utrwalono prymat polskiego również wśród niej samej. Wśród osób które przeszły na polszczyznę z gwar ruskich, czy litewskiego nie doszło do rozróżnienia między przykładowym: „upiec dla niego tort”, a „dla mnie złamała się noga”. Na wieloetnicznej Wileńszczyźnie przy braku „dla” w języku litewskim stosowanie go w polskim odbyło się też czysto intuicyjnie. Tym samym spotykamy tam formy takie same jak na Podlasiu polegające na nadużyciu przyimka „dla”, ale i jego braki tam gdzie wydaje się to oczywiste. Napis na jednej z widzianych przeze mnie katolickich parafii Wileńszczyzny głosi np. „Chrystus ma Tobie dobrą nowinę” zamiast naturalniejszego pod Radomiem, czy Poznaniem „Chrystus ma dla Ciebie dobrą nowinę”.
 
Raz wykształcona postawa powracała w następnych pokoleniach, a dziś jest już tak oczywista, że choćby młode pokolenie Podlaszuków nie znało, ani jednego wyrażenia z mowy dziadów tak „dać dla niego” trwa jak przedwieczne dęby. Zarówno wśród katolików jak i prawosławnych. Podobnie jest z melodyką języka. Często przywołując za „Samymi Swoimi” ludzi z Kresów parodiujemy zaciąganie, bądź wyrzucamy zaimek „się” na koniec zdania. „Mieliśmy okazję zapoznać się”,  „Jemu to dobre wydaje się”, „Dopiero położyliśmy się”. Dokładnie tak mówią dziś Polacy z Kazachstanu, Polacy z Wołynia, Ukraińcy jacy nauczyli się polskiego jeszcze przed wojną oraz starsze pokolenia Podlaszuków. Jest wspólny powód - wszyscy żyli w towarzystwie języków wschodniosłowiańskich. Brzmiały w ich rodzinnych miejscowościach, bądź nawet w rodzinnym domu. Ta miękkość głosek i szyk zdań trwały mimo stopniowego przechodzenia na literacką polszczyznę. Ceńmy więc to co zastane i nie wyśmiewajmy bo też wielu z nas szydzi w tym sposób nieświadomie z własnych korzeni.

czwartek, 8 czerwca 2017

O disco polo słów parę ;)



Choć disco polo w pewnym momencie swego istnienia rozlało się na całą Polskę, a po roku 2008/9 równie mocno powróciło do łask to jednak wciąż o jego istocie stanowi pewien mały areał między Płockiem, Ełkiem, a białoruską granicą. Gdy spojrzymy na mapę kraju to 95% zespołów przy których bawi się cała Polska pochodzi właśnie z owych terenów. Mniejsza część z Mazowsza (głównie przez wzgląd na prężnie działające tam w latach 90-tych półmafijne wytwórnie) ale starczy zwrócić uwagę na województwo podlaskie i wschodnie krańce warmińskomazurskiego i co? Im bliżej białoruskiej granicy tym ich więcej. Wzrost jest wręcz lawinowy.

Zenek Martyniuk (Akcent) - Białystok/Gredele (jądro białoruskiej mniejszości narodowej w Polsce), Boys - Ełk/Prostki (wschodni kraj Warmińsko-Mazurskiego), Weekend - Sejny (pograniczne z Litwą, woj. podlaskie), Piękni i Młodzi - Łomża (historyczne Mazowsze, woj. podlaskie), Focus - Białystok, Toples/Marcin Siegieńczuk - Białystok, Bayer Full - Gostynin (woj. mazowieckie), Vexel - Czarna Białostocka, Vabank - Białystok, Shazza - Pruszków (woj. mazowieckie), Skalar - Brańsk (woj. podlaskie), Jorrgus - Stryki (woj. podlaskie), As - Dawidowicze (woj. podlaskie), Oxide - Suchowolce (woj. podlaskie), Zorka - Stare Berezowo (woj. podlaskie), Mamzel - Ostrołęka, Mega Dance - Białystok, Cliver - Ciechanów (woj. mazowieckie), Active - Ciechanów, Classic - Iłów (woj. mazowieckie), Fantastic Boys - Białystok, Mirage - Bielsk Podlaski, Time - Bielsk Podlaski, Crazy Boys - Białystok, Tomasz Niecik - Grajewo (woj, podlaskie), Bobi - Okuniew (woj, mazowieckie), Avanti - Wasilków (woj. podlaskie), Rajmund - Radzyń Podlaski (północ woj. lubelskiego), Stars - Zambrów (woj. podlaskie), Extasy - Zambrów. Można by tak mnożyć. Nie bez kozery za stolicę gatunku uchodzi Białystok.

A zatem nie wiem czy ku uciesze przeciwników czy dumie zwolenników, ale zaznaczę, iż gdyby nie określony areał disco polo NIE ISTNIAŁOBY. O.o Nadreprezentacja prawosławnych względem składu etniczno-religijnego całej Polski każe postawić tezę o tym co stanowi o istocie tej muzyki. Otóż są to:

1. Sukces Modern Talking, italo disco oraz piosenki późnoradzieckiej w Polsce końca lat 80-tych nałożony na...

2. muzykę tradycyjną/ludową polsko-ruskiego pogranicza (mazowiecką, kurpiowską, białoruską, ukraińską - patrząc ku granicy) zwiazany z....

3. estetyką wschodu promieniującą na okolicę i przekształcającą ją na swój obraz i podobieństwo.

Najważniejsza rzecz to jednak silne zakorzenienie w ziemi. Brak wielkich migracji i ciągłość pokoleniowa na zamieszkiwanych ziemiach. Zarówno Podlasie (to katolickie i prawosławne), Kurpie, Mazowsze północne, czy etnicznie polskie nawet przed 1945r. wschodnie krańce Warmińsko-Mazurskiego to spuścizna zostawiona ich mieszkańcom przez średniowieczne fale migracyjne Mazurów i Rusinów. Świat gdzie ziemia, pieśni i kultura ludowa były dziedziczone, a nie wyrywane z korzeniami przez kolejne wojny światowe. Był element stały, niezmienny.

 
Zenek Martyniuk z zespołu Akcent rodem z wioski Gredele w gminie Orla


sobota, 13 maja 2017

Etio-relacja



W dzisiejszym poście pragnę podsumować w iście multimedialny sposób kwietniową wyprawę do Etiopii. Kraj to piękny, a podróżowanie po nim (prócz potrzeby bacznego pilnowania kieszeni) nie nastręcza specjalnych problemów. Koloryt kulturowy i przyrodniczy zaś pozostawia niezatarte wrażenia na długo. Mnie trzyma już miesiąc. ;)




1.W Etiopskim autobusie cisza nie istnieje. Jak nie film to muzyka, jak nie muzyka to film +obowiązkowe trąbienie ostrzegawcze.



2.Pierwsza podróż tuk-tukiem indyjskiej produkcji. Kontakt z ulicą podczas jazdy bardzo cieszy.



3.A jeszcze bardziej cieszy obserwacja ulewy takiej jak ta z suchego miejsca...



4.Stare miasto w Harar jest pełne piszczących dzieciaków trenujących swą podstawową angielszczyznę na białych (farandżo) takich jak ja, ale i malowniczo krążących nad wszystkim orłów.



5.O ile muzułmańskie wezwanie do modlitwy z Bałkanów, czy Bliskiego Wschodu podobają mi się to w Afryce coś strasznie wyją. ;)



6.Nie zawsze trzeba było liczyć tylko na siebie. Czasem pomógł dźwigający swój niełatwy los (+ mnie) osiołek, bądź jak powyżej - muł.



7.Etiopia to również nieprawdopodobnie piękne góry wypiętrzone ok. 10 mln lat temu po zderzeniu dwóch płyt tektonicznych. Stąd przepaście takie jak ta.

czwartek, 20 kwietnia 2017

Pasterz (Etiopia - góry Semien)



Jednym z najbardziej niesamowitych przeżyć z ostatniej wyprawy do
Etiopii to spotkanie grającego pasterza. Grającego na tradycyjnym
instrumencie rogu Afryki - mesinko, czyli jednostrunowych gęślach jako
żywo przypominających te widziane przeze mnie na Bałkanach. Nie byłoby w
tym nic dziwnego gdyby ów pan grał dla kogoś w restauracji, czy dla
zysku na ulicy. Tylko, że on grał dla siebie i trzech innych osób
pośrodku niczego. Niedaleko pasło się jego stado. To było trochę tak
jakby przypadkowo spotkać wędrując po Tatrach Sabałę w jego
nieodłącznych kierpcach i z ciupaską. Sabałę przygrywającego sobie jak
jego przodkowie dla zabicia czasu na gęślikach. No szok.
Dlatego właśnie o ile Polska jest już obecnie zaczepiona tylko w
rzeczywistości dwóch wieków: dwudziestego i dwudziestegopierwszego, tak w
 wielu krajach rozwijających się współistnieją obok siebie bosi pasterze
 i smartfonowi krezusi. Średniowiecze i zglobalizowane internetem
enklawy nowoczesności.

niedziela, 16 kwietnia 2017

Droga do Bahar Dar

Podróż znaczy w dzisiejszych czasach tyle co względnie coraz szybsze przemieszczanie się z jakimś konkretnym celem z miejsca A do miejsca B. Rzadko jest celem samym w sobie, a jeszcze rzadziej porównać można je do wyzwania stanowiącego to główne ze stojących przed nami danego dnia czy tygodnia. Spodziewając się po mej wyprawie do Etiopii pewnych perturbacji z podróżą jako taką związanych oczekiwałem jednak obrazów rodem z Hebanu Kapuścińskiego. Trochę mniej dosłownego odczuwania czasu, nieco rozlazłości, szczyptę innego kolorytu. Wyjazd rozpoczęty w ostatnim dniu marca trwał już jednak dziesiąty dzień i nic szczególnego się nie zdarzyło. O zgrozo! Samoloty Ethiopian Airlines startowały i lądowały z niemiecką punktualnością. Tuk-tuki na uliczkach Gonder i Hararu nie psuły się i śmigały bezkolizyjnie zawożąc od drzwi do drzwi. Nawet autokar linii Ethiobus w jakim spodziewałem się przeżyć afrykańską przygodę okazał się serwować bezpłatną wodę, drożdżówki, ofertę multimedialną oraz postój obiadowy. Co jest? Czy już naprawdę wszędzie dotarły wysokie standardy globalizującej się planety? Szczęściem jedenastego dnia przydarzyła się podróż na linii Gonder - Bahar Dar.
Nigdy nie jest za późno na kupno kurczaka
Facet jaki naraił kierowcy dwóch "farandżi" (białych) zaoferował nam podróż za 180 birrów od osoby. Stanęło na 300 za mnie i mego współpodróżnika Adama. Zarzekał się przy tym tak on jak i kierowca, że podróż potrwa maksymalnie do dwóch godzin. Super. Akurat tego dnia Adam miał wysoką gorączkę i problemy żołądkowe, więc niespecjalnie zależało nam na podziwianiu krajobrazów, ani urokach drogi. Busik mieszczący do ośmiu osób wyruszył pustawy toteż głośno krzycząc "Bahar! Bahar" osobnik pełniący funkcję kasjera i naganiacza zachęcał potencjalnych podróżnych by skorzystali. Trochę ich w Gonder istotnie wsiadło, lecz jak się okazało nie dość. Upchnęliśmy nasze rzeczy na kolana pewni, że od ostatnich przedmieść miasta pełen autobus ruszy już prostą drogą do Bahar Dar w którym wnet zlądujemy. Zamiast stałego tempa zaliczaliśmy jednak żółwie kroczki spowodowane poruszaniem się po kamienistych poboczach nowo budowanej drogi, albo postoje w kolejnych mieścinach. Czasem nasz naganiacz wysiadał na takim postoju na pięć, dziesięć minut, gadał z kimś, witał się, śmiał, plotkował i targował, bądź władowywał kolejne gabaryty pasażerów na dach. Towarzyszyło temu nieustanne, głośne "Bahar! Bahar". A były te pakunki różne: mąka, cegły, albo po prostu wielkie wory z niewiadomo czym. Podczas jazdy interesowały go też nasze rzeczy. Bez ceregieli podniósł leżącego mi na kolanach powerbanka komentując coś po amharsku. Za moment powerbank wylądował tuż przy kierowcy odłożony jak własny do kieszeni. Chcąc go po paru minutach ciszy odzyskać nieco zdziwieni, aż takim zainteresowaniem usłyszeliśmy że chciano go obejrzeć. Przy wyciąganiu leków z plecaka zobaczyłem już tylko jego skierowane w moją stronę ręce. O co chodzi do cholery? Tym razem odpowiedział mi tylko tajemniczy uśmiech.
Na jednym z przystanków
Tymczasem przystanki mnożyły się. Zazwyczaj samej jazdy było może z dziesięć minut, na dziesięć minut postoju. W busie jakimś cudem upchnięto już koło dwudziestu osób mimo ośmiu miejsc. W tym całą rodzinę z gromadką dzieci. Gadatliwych w stopniu podobnym jak kierowcy. Był też nieobecny duchem duchowny chrześcijański, modniś zasłuchany w muzykę ze smartphona, młoda kobieta w sukience oraz paru innych nierzucających się w oczy współpodróżnych. Mniej więcej po 1/3 trasy kolejny przystanek. Naganiacz wychodzi krzycząc na kogoś na ulicy. Awantura. Machają rękoma, pokazują na siebie. Wykonują masę gestów podnosząc głos systematycznie. Tamten trzęsie plikami banknotów. Wtyka je, bądź zabiera. Obelgi na odchodne. Koniec. Odjeżdżamy może z kilkanaście metrów żegnani jakimiś okrzykami i zatrzymujemy się znowu z piskiem opon. Runda druga. Wychodzą już obaj kierowcy i naganiacz. Awanturnik z tyłu zebrał kilku gotowych stać po jego stronie, a może jedynie tylko kilku gapiów - trudno rozstrzygnąć. Dobre parę minut trwa jeszcze głośniejsza od poprzedniej wymiana argumentów. Gesty złości, bezsilności, protestu, lamentu. Wszystko jak leci. Wsiadają, wysiadają. Dyskutują za autobusem, obok niego, a na końcu już przed maską. Awanturnik klepie w drzwi ręką. Schodzą się kolejni gapie. Z wymiany zdań nie wynika nic poza szeregiem coraz bardziej teatralnych póz, min oraz potrząsaniem plikami pieniędzy. A pasażerowie w środku? Stoicki spokój. Wręcz znudzenie. Duchowny nie interweniuje. Zastanawiam się jakby to było na polskiej prowincji...
Niewzruszony duchowny
W końcu ruszamy. Adam jest blady jak ściana. Prosi o krótki postój w celu załatwienia potrzeby fizjologicznej. Tamci najpierw nie rozumieją, potem łaskawie zatrzymują się w szczerym polu. Adam rusza naprzód poszukując jakiejkolwiek górki by mieć chwilę prywatności. Ciężko tu o nią więc jego sylwetka maleje coraz bardziej. Pasażerowie śmieją się do rozpuku, że "farandżo" musi mieć komfort zamiast po prostu zrobić co trzeba (najpewniej na oczach wszystkich). Gdy wraca po chwili nieśpiesznie wyczerpany gorączką naganiacz gwiżdże na niego i pogania. Pogaduchy i awantury mogą być, a i owszem choć minęły już dwie godziny, a my nie byliśmy nawet w połowie trasy, ale już kilka chwil na spokojny krok dla chorego nie - pomyślałem. Adam wściekły nawet nie komentuje poklepywań i uśmiechów naganiacza przerywanych fatalną angielszczyzną i obowiązkowym "maj brozer".
Z Jezusem łatwiej o stopa
Dalsza podróż to zwieńczenie dzieła. Najpierw na kolejnym przystanku dosiada się facet z kurczakami które od tej chwili gdaczą radośnie gdzieś z tyłu. Potem naganiacz kłóci się z Adamem by posunął się nie mając za bardzo gdzie, bo znajdzie się tu miejsce dla jeszcze jednej osoby. Nie wytrzymujemy i pytamy co jeszcze ma się zamiar zmienić? Leci trzecia godzina, a oni wciąż szukają kompletu mimo, że takowy zdaje się już być tu od dawna. Teraz zabierają choremu ostatnią resztkę komfortu - miejsce na nogi. Nic to. Zabieram jeszcze jeden plecak na kolana. Po chwili skuleni do granic jedziemy dalej. Dalej? O nie. Kolejne przystanki. Na jednym dzieci i młodzież oferują podróżnym przekąski, martwe kurczaki, albo spodnie. Jazgot i chórek aż miło. Na drugim kontrola policyjna. Tradycyjne uśmiechy na widok "farandżi". Od trzeciego zaczęły się serpentyny górskie. Ostre i gwałtowne zważywszy na towarzyszące temu manewry wyprzedzania na trzeciego, czy na czwartego. Nagle słyszymy dźwięk cieczy wypuszczonej gwałtownie i lądującej gdzieś pod moim siedzeniem. Pani za mną jest zielona i wymiotuje początkowo gdziekolwiek, a potem już do podanej przez kogoś torebki. Po skończonym opróżnianiu brzucha bez ceregieli wyrzuca torebkę za okno byle gdzie. Mija czwarta godzina jazdy, a do celu wciąż kawał drogi. Piętrzyły się tylko kolejne pakunki na dachu autobusu przez co miałem wrażenie, iż niemal szorował podwoziem ziemię. Póki jedzie - jest dobrze. Co tam.
Jeszcze mam miejsca na rękę (jedną)
Ciekawi w tej podróży byli (na oko) zdrowi i silni młodzieńcy proszący bus o zatrzymanie z melodramatycznością godnej ostatniego pociągu do domu. Jak się rychło okazywało ich celem była ta sama ulica tylko np. 500 metrów dalej. Przypuszczalnie tacy osobnicy czekali na bus jakieś trzy razy dłużej niż gdyby zdecydowali się przejść te pieprzone 500 metrów. Prócz tego zanotowaliśmy też licznych wielbicieli nowych technologii. U schyłku podróży nasz autobus w połowie wypełniali młodzi faceci, z których każdy trajkotał co chwila przez komórkę zaczynając to obowiązkowo głośnym "heloł". Czy on dzwonił czy do niego dzwonili. A, że połączenie zrywało się co chwila toteż liczba połączeń zaczynanych i kończonych w podobny sposób rosła. Przez jakichś stu "heloł" na pięć minut jazdy jestem gotów przysiąc, że nawet święty przeklinałby dzień w którym wynaleziono telefonię bezprzewodową. My również.

Jakaż to była ulga gdy w końcu po pięciu godzinach podróży wjechaliśmy do Bahar Dar. Co ciekawe jeszcze na koniec trafił się korek. Nie było ani jednego cały wyjazd, ale w Bahar akurat się przydarzył. Poprosiliśmy o podwiezienie do hotelu. Trochę trwało ustalenie czy nasz nocleg zwał się "Landmark", czy "Lakemark", ale ponieważ wskazywaliśmy dokładną lokalizację na mapie dyskusja nad nazwą była w dużej mierze bezcelowa. Wreszcie wysiedliśmy my i nasze bagaże. Nasz pomocny naganiacz wysiadł z nami, ale nie tyle by nas pożegnać co raczej wyprosić napiwek bo wszak podwieźli nas te 200 m do hotelu. Nie oparł się jednak sile argumentu, że pięć, zamiast dwóch godzin jazdy to nieco zbyt dużo i tym razem będzie "no tip".  Dodam, iż przetłumaczenie mu tego przybrało dość żywiołową formę, czym prawdopodobnie zawdzięczamy fakt, że odpuścił.

Wchodząc do hotelu w Bahar uśmiechałem się jednak w duchu i cieszyłem jak dziecko. Wszak miałem nareszcie com chciał. Ponieważ wspomnienie o tym jest jednym z najżywszych od powrotu toteż zmieniam dawną dewizę: cel jest niczym - podróż wszystkim.

poniedziałek, 20 marca 2017

Wykonując przygotowania merytoryczne przed czekającą mnie wkrótce wyprawą do Etiopii postanowiłem nakreślić mniej/bardziej dokładną mapkę pokazującą trzy główne żywioły etniczno//religijne kraju. Oj dalekie to jest od jednorodności i słabo pokrywa się z granicami politycznymi (właściwie to w ogóle). Wszystkiemu winne wyprawy zdobywcze króla Menelika II z końca XIX wieku który co prawda powiększył terytorium pod władzą cesarstwa, ale jednocześnie podbił niespecjalnie zainteresowane taki obrotem spraw proste społeczności murzyńskiego południa oraz islamskiego wschodu. I tak to dzisiaj się prezentuje. Chwalić Boga Etiopia jeszcze jakoś trzyma się we względnym spokoju, ale potencjał do konfliktu jest ogromny.

niedziela, 19 marca 2017

środa, 22 lutego 2017

Ja - dziecko Muranowa (cz. II)

Widok na kościół Św. Augustyna tuż po wojnie i 20 lat później
Wiele ze zniszczonych miejsc powojennej stolicy doświadczyło bolesnego i długotrwałego podnoszenia z ruin. Proces przypominający rekonwalescencje ciężko rannego pacjenta polegał na usuwaniu tkwiących w ciele miasta odłamków, oczyszczaniu ran postrzałowych, zszywaniu porozrywanych ulic i zapełnianiu powstałych luk nową tkanką. Ten swoisty przekładaniec starego i nowego widać np. na tzw. „Dzikim Zachodzie”. Modernistyczna kamienica przedwojenna sąsiaduje z blokami z lat 70-tych, te z XIX-wiecznym ostańcem, by zakończyć bieg ulicy szklanym wieżowcem ery wczesnego kapitalizmu. Przy całym wieloletnim trudzie jaki z tym przywracaniem miastu życia był związany, to Chmielna, czy Żelazna są wciąż w dużej części sobą. Mają punkty orientacyjne pozwalające o nich mówić: tak – wiele się zmieniło, ale to wciąż ta sama ulica. Jedne z nich likwiduje dopiero powojenna stabilizacja (jak dworzec pocztowy), a inne poddaje się rewitalizacji dzisiaj (jak Norblin).

Moim miejscem w Warszawie jest zaś Muranów. Miejsce wyjątkowe nie tylko na mapie powojennej Polski, ale i Europy. Pamiętajmy wszak, że potężnych zniszczeń w latach 1943-1945 doznały liczne miasta zachodniej części kontynentu, a zwłaszcza te niemieckie. Czym innym jest jednak odbudowa zabudowy przerzedzonej wskutek mniej lub bardziej chaotycznego nalotu czy ciężkich walk ulicznych, a czym innym zastanie kompletnej pustki. Mimo wspomnień świadków tej tragedii, a były nią tysiące Warszawiaków to skala tego niszczycielskiego szaleństwa wydaje się z dzisiejszej perspektywy fantazją. Ja przynajmniej nie jestem w stanie objąć rozumem tej niebywałej hekatomby. Pozostawienie ruin i kikutów domów jakiego zaznała choćby starówka daje wyobraźni przynajmniej namacalną podstawę do odtworzenia reszty. Zniszczenie niepełne oczywiście boli, ale pozostawia nadzieję, bo wciąż jest w niej coś znanego obserwatorowi. Choćby było to jedno piętro, czy samotna ściana. Dramat Muranowa poraża zaś nie mniej niż przemysłowy charakter mordów w obozach koncentracyjnych. Tak jak Auschwitz czy Buchenwald miały zetrzeć w proch ludzi, tak groteskowa akcja likwidacyjna przeprowadzona w 1944 roku na sporym fragmencie Warszawy miała zamienić w pył ich domy.

Gęsta zabudowa getta przed/w czasie wojny
Ciasnota, ciemne podwórka z czeredą bawiących się dzieci, zapach czosnku i cebuli, czasem dzwonki rowerów, tramwajów, klaksony nielicznych jeszcze samochodów. Labirynt wąskich ulic i chaotycznie przemieszanych kamienic od których gęstego zbicia można było po części odetchnąć dopiero na placu Muranowskim. Dom stale rosnącej społeczności warszawskich Żydów. Dom tych eleganckich, europejskich zdradzonych w czasie wojny jedynie przez nazwisko i papiery, ale i tych hołdujących chasydyzmowi oraz przyniesionym ze wschodu chałatom i lisim czapom. To wszystko z peryferyjnych uliczek przedmieść w ciągu XIX wieku przerosło w integralną, bardzo ludną i ważną część Warszawy. Sama świadomość ogromu życia jaki się tam toczył odrealnia ogólnodostępne dziś zdjęcia wykonane w 1945 r. Na skutek zbrodniczej polityki III Rzeszy Niemieckiej najpierw pozbawiono Muranów niemal wszystkich mieszkańców. Następnie garstka pozostałych stoczyła swój ostatni bój o honor i cześć w godzinach powstania w getcie. Końcowy, zupełnie bezsensowny z jakiegokolwiek racjonalnego punktu widzenia akt dramatu to zarządzenie hitlerowców by obszar od południowej granicy Żoliborza, po budynki sądów w dzisiejszej al. Solidarności oraz mur cmentarza żydowskiego zlikwidować. Nie bombardowaniem, ani likwidowaniem domniemanych kryjówek wroga bo tych już nie było, ale po prostu metodycznym wysadzaniem w powietrze. Kamienicę po kamienicy. Tak by nie zostawić żadnego śladu po tym przeklętym w myśl nazistowskiej ideologii miejscu.

Widok na ruiny getta 1947 (zdjecie Henry Cobb)

Ilu zdjęć bym nie obejrzał, ilu fotografii lotniczych bym nie znalazł, ile razy nie wpatrywał się osłupiałym wzrokiem na samotną wieżę kościoła Św. Augustyna w morzu szarych gruzów tyle razy nie mogę wprost w to uwierzyć. Jak to możliwe, że po całej dzielnicy pozostała samotna stacja transformatorowa przy ulicy Niskiej, jeden kościół katolicki i smutne baraki Gęsiówki. Poza tym tylko pokruszone cegły. Nie doznać pomieszania zmysłów, albo przynajmniej silnej traumy wynikającej z odrealnienia tej sytuacji wydaje się wręcz niemożliwym nawet dla silnych psychicznie jednostek. Nawet świadomość, że wojenne masakry zdołały znieczulić warszawiaków na cierpienie ludzkie, a co dopiero cierpienie organizmu miasta nie wydaje mi się dziś okolicznością dzięki której byłoby mi łatwiej przełknąć taką zmianę. To jednak się stało. Dzielnica wyparowała i otwartym pozostało pytanie: pozostawić ten niesłychany pomnik bestialstwa czy napełnić go życiem?

Typowa zabudowa wolskiego fragmentu Muranowa dzisiaj
I o ile niesłychanym jest to, że dziś jak gdyby nigdy nic chodzę po Smoczej i Dzielnej tak jak dawni ich mieszkańcy to jednak to prawda - Muranów trwa. Z zupełnie nowymi mieszkańcami i nowymi budynkami. Na Muranowie moje wyczulone na przedwojenną Warszawę zmysły są przygaszone. Działają w innym trybie. Nie szukają tego czego znaleźć nie podobna. Nie tropią za żelaznymi krasnalami strzegącymi wejść do kamienic - studni, ani sfatygowanej czerwonej cegły. Czasem tylko dziwie się patrząc na co i rusz odżywające w zdigitalizowanej formie zdjęcia dawnych fotografów. Ludzi anonimowych i znanych z imienia i nazwiska. Obywateli polskich i z zagranicy. Dziwie się bo patrząc na uchwycony przez nich świat nie widzę nic znanego. Żadna ściana jaką mijam, żaden fragment chodnika po jakim chodzę, ani żaden skwer w jakim siadam na ławce siłą rzeczy nie może być tym ze zdjęć. Wszystko to co mnie otacza to nowe życie jakie wstąpiło na wyjałowioną pustynię Muranowa w trwającym ponad 20 lat okresie powojennej odbudowy Warszawy.

C.D.N.

piątek, 10 lutego 2017

Ja - dziecko Muranowa (cz. I)

Niszczejąca przedwojenna kamienica przy Łuckiej 12 w towarzystwie nowoczesnych apartamentowców/fot. autor
Niejednokrotnie przemieszczając się po centrum stolicy przywołuję obrazy z Kongresu Futurologicznego Stanisława Lema – krótkiej antyutopii science fiction. Zgodnie z prawidłami gatunku rzecz ta traktuje o niewesołej wizji ziemskiego społeczeństwa w nieodległej przyszłości. Prócz przestróg dla następnych pokoleń jest też zaskakujący, tonący w oparach absurdu finał. Oto przed głównym bohaterem odsłania się prawdziwy, niepokolorowany środkami psychoaktywnymi świat. Okazuje się, że zamiast zdrowych, pięknych, żyjących dostatnio obywateli państwa X otacza go tłum z trudem zachowujących podstawowe funkcje życiowe kalekich osobników. Bez chemicznej ułudy którą raczą się wszyscy i wszędzie ich ubrania to już nie najnowsze garnitury, a brudne strzępy. Poszczególne części ich ciał i pokiereszowane organy sczepiają niezliczone plastikowe protezy, metalowe zamienniki i podtrzymujące tę chwiejącą się z każdym krokiem konstrukcję druty. Motyw dominacji ciał obcych nad pokiereszowanym ciałem człowieka pojawił się też w zekranizowanej w latach 60-tych nowelce Czy pan istnieje, Mr Jones tego samego autora. Tam czytamy już o konkretnej osobie – kierowcy rajdowym jaki po przejściu niezliczonych wypadków na torze nie wie już sam czy składając się głównie z protez jest jeszcze sobą – człowiekiem o imieniu i nazwisku, czy jest już tylko własnością firmy jaka wraz z kolejnymi wypadkami stopniowo zastępowała swymi wyrobami jego brakujące członki. Poruszając się po Warszawie chcąc nie chcąc ciągnie mnie do tych klimatów. Tych ścian z czerwonej cegły przylepionych plecami do wieżowców. Tych kalekich kamienic podtrzymanych przed zawaleniem się żelaznymi szynami. Tego sąsiedztwa ciała i silnych pasożytów.

Działka w centrum miasta pozostała po dawnym Centralnym Dworcu Pocztowym (z tyłu fragment ul. Chmielnej)/fot. autor
Załamanie rąk nad utraconym ja, a następnie bój o nową tożsamość. Taka była Warszawa tuż po wojnie. Jaki efekt? Mieszanina idealizowanych wspomnień plus entuzjazm odbudowy. Pytania o stosunek sił między miastem umarłym z 1944 r. a efektem jego wskrzeszania. Co tu "swoje", a co wyłącznie szpetną protezą? Dziś znów Warszawa zawieszona między Zakazanymi Piosenkami, a niedzielnym rozmodleniem centrów handlowych. Warszawa piękniejąca w oczach nowymi chodnikami, lecz surowa na tyle by wywalać lokatorów na bruk, bo nikogo to co stare w niej nie interesuje. Warszawa deweloperów i czyhających na zysk cwaniaków. Liczy się tylko nowe. Nowe osiedle, nowy bank, nowy supermarket. Gdyby nie wojna i tak nie byłoby Warszawy późnych lat 30-tych - to oczywiste, lecz z drugiej strony czy miasto w jakim żyję teraz wciąż zasługuje na to samo miano? Może właśnie na podobieństwo wykreowanego przez Lema kierowcy rajdowego Henry'ego Jones'a warszawski jest już tylko niezniszczony Stary Żoliborz, albo Praga, a Centrum z mym rodzinnym Muranowem na czele jest wyłącznie sztucznym ekwiwalentem? Ciałem obcym niezdolnym współistnieć i wysysającym ostatnie soki ze zdrowego ciała?

Nie zawsze zastanawiamy się jak długotrwały i w gruncie rzeczy wciąż jeszcze trwający jest proces przywracania miastu charakteru. By dostrzec jego współczesny obraz musimy mieć czas i dość chęci by zdejmować, bądź nakładać na siebie kolejne klisze z jakich się on dzisiaj składa. Załóżmy, że dysponujemy trzema takimi wirtualnymi elementami i układamy je chronologicznie przed oczyma. Pierwszy zawiera wyłącznie obiekty sprzed 1944 roku, drugi przedstawia tylko budynki zbudowane w latach PRL-u, a trzeci dzieci kapitalizmu powstałe już po 1989 r. Można je też rozbijać na mniejsze interwały np. socrealizm lat 50-tych i wielką płytę. Dopiero nałożone na siebie utworzą znaną nam metropolię.

Stopklatka z reportażu Miasto na wyspach w reż. B. Kosińskiego i J. Dmowskiego. Okolice Pałacu Kultury 1958 r.
W wielu stolicach Europy każda z analogicznie umiejscowionych w czasie klisz przypominałaby po nałożeniu raczej słoje pnia. Środkowe i najstarsze byłyby tym czym wielkomiejskie starówki pełne kamieniczek, pomników i pałacyków. Oplatający je wianuszek bloków to modernistyczne osiedla lat 60-tych i 70-tych, zaś słoje największe, leżące przy brzegach tego wyobrażonego drzewa byłyby błyszczącymi nowością osiedlami klasy średniej na podobieństwo warszawskiego Ursynowa. W naszej stolicy sprawa jest jednak dużo trudniejsza. Kataklizm jakiego doświadczyła w czasie II Wojny Światowej pozostawił puste przestrzenie przede wszystkim w jej ścisłym centrum. Wytworzył gigantyczne wyrwy, zachowując dla potomnych jedynie pojedyncze obiekty minionego świata. Zatrzymał nieliczne ostańce pośród powierzchni na których hulał wiatr. Nakładanie klisz w przypadku Warszawy nie przypomina więc uporządkowanego rozrostu na podobieństwo grubiejącego pnia drzewa, lecz mozolne i długotrwałe łatanie dziur. Przypomina gigantycznych rozmiarów układankę gdzie w miejscu eksplozji kawałek po kawałku stara się zaadoptować nowe.

Stopklatka z reportażu Miasto na wyspach w reż. B. Kosińskiego i J. Dmowskiego. Kilkaset metrów na płn.-zach. od Pałacu Kultury 1958 r.
By ten cudem przywrócony do życia organizm mógł znowu normalnie funkcjonować potrzeba było niezliczonych medycznych zabiegów. Dziesiątek operacji, setek protez i tysięcy metrów nowych dróg jakie na podobieństwo drutów z prozy Lema musiały powiązać z sobą potwornie okaleczone ciało miasta. Ten paradoks widać doskonale na starych filmie krótkometrażowym z 1958 roku (patrz zdjęcia wyżej) gdzie ujęciom budującego się Bemowa, czy Mokotowa towarzyszy dla kontrastu pustka Chłodnej, czy Wroniej. Dla naszych ojców i dziadków ten fakt długotrwałego zaleczania ran jest raczej oczywisty. Sam słyszałem opowieści o dziecięcych zabawach mamy na gruzach dawnego getta, o pustyni jaką prócz nowych, betonowych bloków była jeszcze w latach 60-tych Anielewicza (dawną Gęsia). Sam zacząłem zwracać większą uwagę na chaotyczną wolską zabudowę dopiero niedawno. Chyba wraz ze zmiana charakteru z dzielnicy czysto robotniczej na biznesową. Jest to wszak prostą konsekwencją gwałtownego poszerzania się centrum mniej więcej po roku 2000. Nawet jednostki oporne na obserwacje otoczenia dostrzegają jak daleko zachodzą zmiany na Okopowej, Żelaznej, Złotej. Zbieracze złomu obładowani puszkami taszczący swoje wózki do punktów skupu ustępują miejsca młodym biznesmenom z okolicznych „plaz” i „tałerów”. Łapiący Pana Boga za nogi dzięki pracy w stolicy przyjezdni zasiedlają stare kamienice i bloki na Osiedlu Za Żelazną Bramą. Niedawni ich mieszkańcy, albo wyjeżdżają za miasto, albo opuszczają bezpotomnie ostatnie rudery na Łuckiej, czy Pereca.
Sąsiedztwo przedwojennej i współczesnej architektury. Ulica Ogrodowa/fot. autor
W tym co jest dla wielu wadą można znaleźć z pewnością jeden niepodważalny atut. Warszawa stanowi kategorię sama dla siebie. Jest fascynująca swą innością. Ten chaotyczny miks niszczejących czynszówek, gomułkowskich i gierkowskich bloków oraz nowych konstrukcji ze szkła i betonu to jakiś ponadczasowy i uniwersalny dowód na ludzką zaradność i żywotność. Liczne miasta Europy ucierpiały podczas wojny w większym, bądź mniejszym stopniu, ale w sercu żadnego z nich nie doszło do takiego szaleństwa jak niszczenie getta. Niszczenie z pasją tak metodyczną jak i pozbawioną jakiegokolwiek sensu. Wiele głupstw uczyniono również już po wojnie dokańczając niestety dzieła zniszczenia przy budowie Pałacu Kultury i zmieniając dawne, ludne centrum w plac. Warszawa ma jednak swoich fanów. Nie ma drugiego miasta, które w tym całym chaosie byłoby jednocześnie tak fascynujące. Przeobrażone na tyle, że oglądając zdjęcia Świętokrzyskiej, czy okolic dzisiejszej Jana Pawła z 1939 r. nie rozpoznajemy tych miejsc. Ani budynków, ani ulic, ani sklepów.

C.D.N.

poniedziałek, 6 lutego 2017

Jeszcze jedno wspomnienie z Jerozolimy. Tym razem w formie krótkiego filmu wewnątrz i z zewnątrz Bazyliki Grobu Świętego. Prawdziwe spotkanie cywilizacji.

wtorek, 31 stycznia 2017

Światy równoległe Jerozolimy cz. III

Żyć razem, a jednak tak bardzo osobno. Mijać się co dnia, ale nie rozmawiać nie więcej niż to niezbędne. Modlić się na tyle blisko, że słychać niemal szept wypowiadanych modlitw. Kupować te same produkty, ale jednak wybierając swoich. Arabska Jerozolima to największy obok żydowskiego świat równoległy tego pięknego miasta. To dawny gospodarz strącony z podium jaki wciąż przeżywa zadany cios i skrycie marzy o powrocie na tron. Patrzący z pode łba, ale świadomy swej aktualnej słabości jaką od czasu do czasu rekompensuje napadami gniewu – intifadą.

Prostej reguły nie ma, ale im dalej na wschód aglomeracji tym częściej słychać arabski. Towarzyszy nam w wąskich uliczkach Starego Miasta, w przekrzykiwaniu się handlarzy oferujących pamiątki u jego bram, ale również w strategicznie położonych hotelach w centrum. „Zion” w jakim miałem okazję się zatrzymać zapowiadał swą nazwą żydowski charakter jego personelu, lecz zarówno prowadzący wszelaką ewidencję jak i sprzątający okazali się być Palestyńczykami. Była to jednak „arabskość” nieco inna niż wśród drobnych handlarzy starówki. Nie tak ostentacyjna. Nie tak jednoznaczna. O ile wewnątrz starych murów modły płynące z trzeszczących odbiorników radiowych były logiczną konsekwencją równie głośnego adhanu je poprzedzającego to w hotelu obsługa słuchała radia na granicy słyszalności, a po arabsku rozmawiała przeważnie gdy gości nie było. Jakby bojąc się wystraszyć ich swą tożsamością i mętnym widmem radykalizmu. Nie trzeba chyba tłumaczyć skąd się to bierze. Był czas kiedy turyści omijali Bliski Wschód zrażeni falą zamachów w izraelskich miastach. Palestyńczycy celując w państwo uderzyli też w spragnionych duchowych czy estetycznych doznań gości ze świata.

Na Starym Mieście muzułmanie są u siebie, bo też znajdują się wszak w części miasta uznanej przez społeczność międzynarodową za okupowaną. Okupowaną wyłącznie czasowo do momentu rozwiązania konfliktu na drodze dyplomatycznej – tyle stanu de iure. Są przez to w specyficzny sposób pewniejsi siebie. W Izraelu zaś - a do niego należy zachodnia część Jerozolimy siłą rzeczy należą do mniejszości. Nie afiszują się tak jak będąc zaledwie kilkaset metrów dalej ani ze sprzedawaniem palestyńskich koszulek, ani ze swą muzyką. Wydaje mi się być to czymś więcej niż siłą autosugestii, bo też spostrzegłem ten fakt nie tylko w swym hotelu, ale i chociażby na bazarze Mahane Yehuda.

O ile Stare Miasto jest specyficzne przez swój turystyczny charakter, to Jerozolima wschodnia nie poraża ani dobrobytem porównywalnym z żydowską częścią miasta, ani też natłokiem zagranicznych gości. Gospodarzami są tam już wyłącznie Palestyńczycy. Rządzą wielością podobnych domów, wałęsającej się śniadej młodzieży, wielością napisów na murach, tytułów w gazetach, jednorodnością słyszanego języka i dźwięków płynących z radia. Tam nie ma modnych piosenek zglobalizowanego świata, lecz jedynie lokalni wykonawcy i melizmaty arabskich melodii.

To wszystko ma jednak swoją logikę. Wielkomiejski świat pełen sąsiadujących z sobą w jednej aglomeracji narodów to oczywistość Nowego Jorku, Paryża, Rzymu, czy Berlina. Nie wszędzie natkniemy się jednak na mur wysokości pięciu, a nawet ośmiu metrów. Betonowa ściana rozgraniczająca osiedla wschodniej Jerozolimy od reszty Zachodniego Brzegu przywołuje najgorsze obrazy. Mur budowano stopniowo w konsekwencji Drugiej Intifady po 2002 roku. Miał wyeliminować zagrożenie zamachami wynikające z niekontrolowanego przepływu palestyńskich zamachowców do izraelskich miast. Swą rolę spełnił, lecz z perspektywy czasu chwile trwogi jakie przeżywali wtedy Żydzi bledną, a mur trwa wywołując tym stałe oburzenie świata zachodniego. Przechodząc koło niego odniosłem nieodparte wrażenie, że jest sumą izraelskich strachów. Strachów o podbiciu, zepchnięciu do morza, starciu z mapy świata. Uzasadnionych dodajmy.

Zastanym faktem jest jednak przedziwne rozdzielenie tych samych ludzi. Podchodząc do tej potężnej bariery doznajemy nieznośnej sztuczności. Zza muru ku arabskim osiedlom znajdującym się jeszcze w granicach miasta wygląda wyższy od niego minaret meczetu. Palestyńczycy mieszkający po obydwu jego stronach siłą rzeczy muszą słyszeć nawoływanie do modlitwy. Przejścia doń zobaczyć w dającej się ogarnąć wzrokiem okolicy jednak niepodobna.
To czego nie można odmówić arabskiej Jerozolimie to jej wyjątkowa malowniczość. Mimo obiektywnej brzydoty wielu obejść oraz powstałego wskutek licznych wysypisk śmieci bałaganu ukształtowanie terenu sprzyja miłemu odbiorowi położonych na pagórkach osiedli. Z Góry Oliwnej roztacza się piękny widok na miasto. Niech nas nie zwiedzie jednak ten błogi obrazek. To właśnie o bezpośrednią okolicę tego miejsca toczy się największy spór między arabską i żydowską społecznością miasta. Nowi żydowscy z osiedla Silwan jacy zaznaczają swą obecność olbrzymia izraelską flagą są traktowani przez Palestyńczyków niemal jak dawni krzyżowcy. Bo też w istocie chodzi tu o rekonkwistę. Ortodoksyjna część tej póki co nielicznej społeczności sama zresztą przyznaje, iż celem jest powrót do biblijnego domu. Stopniowy odkup niektórych domów po znacznie zawyżonych cenach, tworzenie żydowskich szkół, przedszkoli i otaczanie ich strzegącymi bezpieczeństwa izraelskimi siłami zbrojnymi ma doprowadzić do wypychania Palestyńczyków z tej części miasta. Bez krzyków i protestów, acz metodycznie. Napięcie jest jednak wyczuwalne. Jakże jednak może być inaczej w sąsiedztwie betonowej zapory zakończonej drutem kolczastym?

czwartek, 12 stycznia 2017

Światy równoległe Jerozolimy cz. II

Niektóre z jerozolimskich światów równoległych wiążą swe życie z tym co zwykliśmy widzieć jako zglobalizowany, główny jego nurt. Pełny amerykańskiej popkultury, reklam, zgiełku i wszechobecnego hedonizmu. Jest jednak i ten który pragnie izolacji na tyle skutecznej, na ile jest to możliwe w wielkim mieście. Jerozolimskie osiedle Mea Szarim leżące nieopodal Starego Miasta to państwo w państwie. Nie wadzi nikomu, ale nie widzi też sensu w szukaniu odpowiedzi na dawno zadane już pytania w nauce, postępie technologicznym i osiągnięciach współczesności. Jego mieszkańcy pragną żyć zgodnie z rytmem wyznaczanym przez modlitwę, szabat i żydowskie święta, bo też wyłącznie w tym upatrują radości i przychylności Najwyższego. Szyldy nakazujące skromny ubiór i przystojne zachowanie wiszą przed każdym wejściem w głąb dzielnicy.
Do Mea Szarim zbłądziłem trzeciego dnia pobytu w Jerozolimie od razu odnosząc wrażenie, że mimo przejeżdżających przezeń samochodów jego malownicza codzienność czarnych chałatów, dziesiątek pejsatych dzieciaków i dyskutujących brodatych starców jest dziwnie znajoma. To przywrócone do życia czarno-białe fotografie z przedwojennej Warszawy, Leżajska, Kocka, Międzyrzecza. To ocalona z hekatomby sprzed 70 lat cząstka dawnej Rzeczypospolitej. To jej synowie przeniesieni o tysiące kilometrów, ale wiodący to samo pobożne życie co za czasów Baal Szem Towa na XVIII-wiecznych Kresach. Tak – to mimo wszystko XXI wiek z koszernymi komórkami i współczesnym pieniądzem, ale wykrzywiony przez perspektywę żydowskiego mistycyzmu rabinów i literalnie pojmowanych nakazów i zakazów Pięcioksięgu. Nie widać tu reklam z roznegliżowanymi modelkami, nie ma telewizyjnego szumu, ani gazet krzyczących wynikami rozgrywek sportowych. Są grupki ciekawskich wyłapujących każdy nowy afisz na oblepionych nimi warstwowo ścianach. To główne źródło nowinek i ważnych dla wspólnoty informacji.
Osiedle zostało założone w 1874 r. jako jedno z najstarszych żydowskich ognisk w Jerozolimie. Pod koniec XIX w. liczyło już ok. 300 domów zamieszkanych przez chasydów jacy przybyli tu z terenów poddanej rozbiorom 100 lat wcześniej Polski. Dziś stanowi ono jeden z większych ośrodków haredim w Izraelu. Podobnie jak w przypadku Felaszów (wspomnianych w poprzednim wpisie) relacje między wspólnotą ortodoksów, a Izraelem nie są łatwe. Przede wszystkim rujnuje je brak pełnego uznania przez nich autorytetu Tel-Awiwu. Ciężej jest też z egzekwowaniem powinności jakie nakłada życie w organizmie takim jak państwo. W świetle praw jakimi rządzą się chasydzi obowiązek służby wojskowej, któremu mieliby być poddani również studiujący w jesziwach młodzieńcy to pogwałcenie ich norm. Stąd rozliczne protesty jakie wstrząsają od kilku lat Mea Szarim przy każdej próbie wprowadzenia przez państwo izraelskie choćby częściowego poboru we wspólnocie. Najskrajniejsi z nich w ogóle odrzucają państwo Izrael jako takie tłumacząc to brakiem bezpośredniego boskiego zaangażowania. Wszak to tylko Bóg mógłby budowę kraju stworzonego właśnie dla Narodu Wybranego zarządzić. Jest jednak i przeciwległy biegun. Część z chasydów stając przed alternatywą: tolerować, a nawet wspierać państwo żydowskie, bądź zaznać ewentualnej arabskiej rekonkwisty Palestyny wybiera to pierwsze. Niektórzy haredim aktywnie uczestniczą w polityce zaludniania Zachodniego Brzegu realizowaną przez Tel-Awiw, a także modlitwą, tańcem i śpiewem wyrażają poparcie dla izraelskich sił zbrojnych w chwilach kryzysu.
Nikt nie lubi być eksponatem w muzeum, zwierzęciem z zoo, ani atrakcją, której notorycznie ktoś robi bez pozwolenia zdjęcia. Chcąc nie chcąc Mea Szarim jest punktem wycieczek turystów. Co prawda istnieje jasno podkreślony zakaz zwiedzania w dużych grupach, ale pojedynczych eskapad jak ta moja z grudnia 2016 nie sposób uniknąć. Warto jednak pamiętać o ostrożności i jeśli fotografować to bardzo dyskretnie. A o urażenie mieszkańców bardzo łatwo. Sam widziałem leciwego chasyda jaki wręcz pogonił chłopaka robiącego zdjęcie przechodzącemu dziecku. Kręcąc się po uliczkach i zaułkach Mea Szarim łatwo o powierzchowny i w dużej mierze nieco infantylny zachwyt, bądź rozrzewnienie. Nad tajemniczą aurą miejsca i nad zupełnie innym trybem życia jaki rodzi w człowieku nowoczesnym pragnienie powrotu do świata ducha, szlachetniejszego bytowania i jasnych zasad. Nad dziećmi z długimi pejsami i w jarmułkach poubieranych na podobieństwo dorosłych. Zbliżone odczucia wzbudzają w mediach choćby tradycyjne wspólnoty autochtonów w Amazonii, czy Amisze w USA. Muszę przyznać, że mnie ujęło co innego. Przede wszystkim to, że na własne oczy mogłem wreszcie zobaczyć świat jaki opisywała moja babcia. Gdy jeszcze żyła słuchałem opowieści o jej dziecięcych wyprawach w okolice ulicy Nalewki czy Parku Krasińskich. Tymczasem po żydowskiej części Warszawy nie został już za jej lat młodzieńczych kamień na kamieniu. Po żydowskiej mniejszości od Wisły po Dniepr również. Mea Szarim to więc kapsuła czasu przypadkowo ocalonych. Tych którzy zdążyli wraz z tysiącami innych opuścić tonący okręt zawczasu i znaleźć nowy dom w USA, Wielkiej Brytanii, czy właśnie Ziemi Świętej. Tym cenniejsza i tym bardziej godna odwiedzenia przez wrażliwego na utraconą inność Polaka.